Читать бесплатно книгу «Komediantka» Władysław Stanisław Reymont полностью онлайн — MyBook
image

Była bardzo dumną z męża dyrektora, ze swojego talentu dramatycznego i z dzieci, których miała czworo. Lubiła w życiu grać rolę matrony, zajętej tylko domem i wychowywaniem dzieci, a była największą komedyantką w życiu i za kulisami: na scenie grywała matki dramatyczne i wszystkie starsze, nieszczęśliwe kobiety, nie rozumiejąc nigdy dobrze ról swoich, ale grywała z przejęciem i patetycznie.

Była straszną dla sług, dla dzieci własnych i początkujących aktorek, w których podejrzewała talent. Miała złośliwy temperament maskowany wobec ludzi jakimś przesadnym spokojem, oraz udawaniem słabości i choroby nerwów.

– Dzień dobry panom!… – wołała, uwiesiwszy się z niedbałością u ramienia męża.

Otoczyło ją towarzystwo. Majkowska ucałowała ją na przywitanie serdecznie.

– Jakże dyrektorowa ślicznie wygląda dzisiaj! – zawołał Glas.

– Poprawił ci się wzrok, bo dyrektorowa zawsze ślicznie wygląda! – rzucił Władek.

– Jakżeż zdrowie?… bo wczorajsze przedstawienie musiało dyrektorową dosyć kosztować?…

– Nie powinna dyrektorowa brać takich ról męczących.

– Grała dyrektorowa pysznie!… stałyśmy wszystkie w kulisach…

– Prasa płakała… Widziałem, jak Żarski wycierał oczy chustką.

– Kichał przedtem… ma ogromny katar – zawołał jakiś głos z boku.

– Publiczność była wprost olśniona i porwana trzecim aktem… wstawali w krzesłach.

– Chcieli uciekać od tej przyjemności.

– Ileż bukietów dyrektorowa dostała?

– Spytajcie się dyrektora, on rachunek płacił.

– Ach!… mecenas jesteś dziś niegodziwym! – zawołała słodko dyrektorowa, siniejąc ze złości, gdyż aktorzy krzywili się już z powstrzymywanego śmiechu.

– To z dobrego serca… Wszyscy mówią same piękne rzeczy, niechże ja powiem… rozsądne.

– Impertynent z mecenasa!… jak można?… a zresztą cóż mnie obchodzi teatr!… Grałam dobrze, to Janka zasługa; grałam źle, to wina dyrektora, że mnie zmusza do występów, do przyjmowania coraz nowych ról!.. Jabym tak chciała zamknąć się z mojemi dziećmi, nie wychodzić poza sprawy domowe… Mój Boże!… sztuka to wielka rzecz, a myśmy wszyscy przy niej tacy mali, tacy mali, że każdego występu boję się, jak ognia!… – deklamowała przed mecenasem dyrektorowa.

– Dyrektorowo, proszę na słóweczko – zawołała Majkowska.

– Widzi mecenas, nawet o sztuce niema czasu pomówić! – westchnęła ciężko i poszła.

– Stary koczkodan!

– Wieczna krowienta!… zdaje się jej, że jest artystką!

– Wyła tak wczoraj na scenie, że… jak Boga kocham, można się było wściec!

– Rzucała się po scenie, jak w wielkiej chorobie!

– Cicho!… bo to według niej jest realizm!…

– Już mógłby Caban, bez szkody dla siebie i dla teatru, puścić ją na trawę…

– Tyle dzieci!…

– Myślisz, że ona się niemi zajmuje?… a jakże!… Dyrektor i niania.

Takie zdania i uwagi krzyżowały się po odejściu dyrektorowej z Majkowską.

Komedya uniesień, zachwytów, życzliwości trwała tylko chwilę.

Pod werandą Majkowska kończyła rozmowę.

– Daje mi dyrektorowa słowo?

– Dobrze, zrobi się zaraz.

– Musi tak być. Nicoleta zrobiła się po prostu niemożliwą w towarzystwie. Ośmiela się już krytykować grę pani!… Wczoraj słyszałam, jak wygadywała przed redaktorem – mówiła Majkowska.

– Jakto?… mnie się czepia?… – zapytała ze złością dyrektorowa…

– Nigdy się w plotki nie bawię, nie umiem siać zawiści, ale…

– Cóż ona mówiła?… przed redaktorem, mówi pani?… Nędzna kokietka.

Majkowska uśmiechnęła się nieznacznie, ale prędko odpowiedziała:

– Nie powiem… nie lubię głupstw powtarzać!…

– Zapłaci się jej za nie!… Damy jej radę!… – szepnęła dyrektorowa.

– Dobek! sufler… do budy!

– Próba!

– Na scenę! na scenę!… – zaczęto wołać z widowni.

– Chodźmy!… Czy dyrektorowa dzisiaj co gra?…

– Nie.

– Dyrektorze! – zawołała Majkowska – już można… dyrektorowa się zgadza.

– Dobrze moje robaczki, dobrze…

Poszedł pod werandę, gdzie już siedziała Nicoleta z jakimś niemłodym jegomością, ubranym bardzo starannie.

– Prosimy na próbę… Dzień dobry dziedzicowi dobrodziejowi!…

– Z czego próba? – spytała Nicoleta.

– Z Nitouche… przecież ją pani grasz… ogłaszałem już o tem w pismach…

Kaczkowska, która w tej chwili przyszła i patrzyła, zasłoniła się szybko parasolką, żeby nie parsknąć śmiechem z komicznego zakłopotania Nicolety.

– Nie jestem usposobiona teraz do próby… – rzekła, przypatrując się Gabińskiemu i Kaczkowskiej.

Przeczuwała widocznie jakiś podstęp… ale Cabiński z najpoważniejszą miną wręczył jej rolę.

– Proszę pani rolę… Zaczynamy zaraz – rzekł, odchodząc.

– Dyrektorze!… mój złoty dyrektorze, róbcie teraz próbę beze mnie!… tak mnie jakoś głowa boli, że nie wiem czy będę mogła śpiewać – prosiła.

– Nie można, zaraz zaczynamy.

– Niech pani śpiewa!… ja przepadam za śpiewem pani!… – prosił obywatel, całując ją po rękach.

– Dyrektorze!

– Co, mój sopranie?…

I dyrektorowa wskazała na stojącą w kulisie Jankę.

– Adeptka.

– Angażujesz?

– Potrzeba do chórów… Siostry z Pragi odpłynęły, bo robiły tylko skandale.

– Dosyć sobie brzydka!… – zaopiniowała Cabińska.

– Ale bardzo sceniczna twarz!… ma głos ogromnie ładny ale dziwny…

Janka nie straciła ani słowa z tej rozmowy, prowadzonej półgłosem; słyszała także chór chwalący dyrektorową i drugi chór – drwin… Patrzyła się zdziwionym wzrokiem na wszystkich, nic nie rozumiejąc, co to znaczy?…

– Ze sceny! ze sceny!

Usunęli się wszyscy w kulisy, bo wpadł na scenę cały tłum w galopie.

Kilkanaście kobiet, przeważnie młodych, ale o twarzach wymalowanych, suchych, przygryzionych nerwowością i gorączkowem życiem teatru. Były tam blondynki, brunetki, małe, wysokie, szczupłe i tłuste, jakaś pstra zbieranina ze wszystkich warstw życia. Były pomiędzy niemi twarze madonn o wyzywających spojrzeniach i twarzą płaskie lub okrągłe, bez wyrazu i inteligencyi, dziewczyn z ludu.

Dwie cechy tylko miały wspólne: były wszystkie ubrane mniej lub więcej przesadnie, modnie i miały w oczach to coś, co się tylko nabywa na scenie – jakiś wyraz swobodnej beztroski i cynizmu znudzonego.

Zaczęły chórem śpiewać.

– Halt!… Na nowo! – ryczały prawie olbrzymie bokobrody i wielka, czerwona twarz dyrektora orkiestry.

Cofnęły się i weszły ociężale, zawodząc jakąś zbiórową kankaniadę, ale co chwila rozlegał się trzask batuty o pulpit i skrzek:

– Halt!… na nowo! Bydło!… mruczał pod nosem, wywijając pałeczką.

Próba chórów ciągnęła się dosyć długo.

Aktorzy, rozproszeni po krzesłach, ziewali znudzeni, a ci, co brali udział w wieczornem przedstawieniu, chodzili za kulisami, obojętnie czekając na swoją kolej próby.

W męskiej garderobie Wicek czyścił buty reżyserowi i śpiesznie opowiadał o rezultacie wycieczki na Hożą.

– Oddałeś?… odpowiedź masz?…

– Ojej!…

I podał Topolskiemu długą różową kopertę.

– Wicek!… jak słowo piśniesz o tem kulfonie, to wiesz, co cię czeka.

– Nie nowina!… Ta pani to samo mi powiedziała, tylko, że z dodatkiem rubla.

– Morys! – zawołała ostro Majkowska, stając we drzwiach garderoby.

– Zaczekaj… z jednym oczyszczonym butem nie pójdę przecież!…

– Czemu służąca nie oczyściła?

– Służąca jest właściwie u ciebie; ja się jej nigdy o nic doprosić nie mogę.

– To przyjmij sobie drugą.

– Dobrze, ale tylko dla siebie.

– Nicoleta, na scenę!

– Zawołać tam!… – krzyknął ze sceny Cabiński w krzesła.

– Chodź, Morys, będziemy mieli hecę!

– Nicoleta, na scenę! – wołano z krzeseł.

– Zaraz! Jestem…

Nicoleta z butersznytem w zębach i pudełkiem cukierków pod pachą, biegła, aż podłoga dudniła.

– Cóż u dyabła!… próba… czekamy… – mruknął gniewnie dyrektor orkiestry „Halt”, bo go tak przezywano w teatrze.

– Na mnie nie czekacie tylko.

– Właśnie tylko na panią, a pani wiesz, że nie przyszliśmy tutaj na gadanie… Zaczynać!

– Ja nic jeszcze nie umiem. Niech Kaczkowska śpiewa… to dla niej partya!

– Dostałaś pani rolę, tak?… no, to niema co mówić!… Zaczynajmy.

– Dyrektorze, możeby po południu?… ja teraz…

– Zaczynać! – krzyknął gniewnie Halt, uderzając w pulpit.

– Niech pani spróbuje… ta partya leży w głosie pani… Ja sama mówiłam dyrektorowi, aby ją dał pani – zachęcała z przyjaznym uśmiechem Cabińska.

Nicoleta słuchała, wodząc oczyma po towarzyszach, ale wszystkie twarze były nieruchome, tylko ten jej obywatel uśmiechał się miłośnie z krzeseł.

Halt zrobił ruch pałeczką, orkiestra się ozwała, sufler poddał pierwsze słowa.

Nicoleta, która była znaną z tego, że nigdy się roli nauczyć nie mogła, teraz utknęła od razu na pierwszym frazesie i zaśpiewała, jak tylko można, fałszywie.

Zaczęli po raz drugi; szło już lepiej, ale Halt umyślnie sfałszował takt, że ucięła niesłychanego kiksa.

Jednogłośny chór śmiechów podniósł się na scenie.

– Krowa muzykalna!

– Do baletu z takim słuchem i głosem!

– Dobry do zwoływania kur, jak zostanie dziedziczką!

Nicoleta prawie z płaczem podeszła do Cabińskiego.

– Mówiłam, że teraz nie mogę śpiewać… nie miałam czasu nawet zajrzeć w rolę.

– Aha, więc pani nie może?… Proszę o rolę!… Kaczkowska zaśpiewa…

– Mogę śpiewać, ale teraz nie umiem… sypać się nie chcę!

– Obywatelom masz pani czas głowę zawracać, robić intrygi, obgadywać przed prasą, jeździć po Marcelinach… to jest czas!… – syczała Cabińska.

– Pilnuj lepiej dyrektorowa swoich facetów i swoich dzieci… ode mnie ci zasię!…

– Dyrektorze! ubliża mi ta jakaś…

– Proszę o rolę… Zaśpiewasz pani sobie w chórach, kiedy partyi nie możesz.

– O, nie!… właśnie teraz grać ją będę!… Nie dbam o podłe intrygi!

– Do kogo to pani mówisz?… – zawołała Cabińska, zrywając się z krzesła.

– No, choćby do pani.

– Nie jesteś pani w towarzystwie!

– A zdychajcie tu sobie! – zawołała, rzucając rolę w twarz Cabińskiego. – To dawno wiadomo, że w waszem towarzystwie niema miejsca dla uczciwej kobiety!…

– Precz stąd, podła awanturnico!

– Drwię sobie z ciebie, stara ropucho!… Mam już dosyć waszej szopki!…

– Idź, idź!… przyjmą cię… w Koryncie!

– Pójdzie do dziedzica na guwernantkę – zawołała szyderczo Majkowska.

– Zaczekam, aż dyrektorowa założy ten Korynt… ze swoich córek!

Cabińska poskoczyła do niej, ale w połowie drogi stanęła raptownie i wybuchnęła płaczem.

– Boże mój! moje dzieci!… Jasiu!… moje dzieci!…

Zachwiała się na nogach, duszona po prostu przez spazm złości histerycznej.

– Na prawo jest kanapka… będzie pani wygodniej zemdleć! – zawołał ktoś z krzeseł.

Towarzystwo uśmiechało się nieruchomemi twarzami i szydziło półsłówkami.

– Pepa!… żono!… uspokój-że się… Na Boga, że też nigdy bez szopek się nie obejdzie.

– To ja je robię?…

– Nie mówię przecież do ciebie!… ale mogłabyś się uspokoić… nic ci się nie stało!

– To takim jesteś mężem, takim ojcem!… takim dyrektorem?!… – krzyczała, jak szalona. – Pozwalasz mi ubliżać takiej… ulicznicy i nic nie mówisz?… znieważa twoje dzieci, i nic nie mówisz? zrywają spektakle, i nic nie mówisz?!…

– Nie płacisz nikomu i także nic nie mówisz!… – suflował ktoś z kulis.

– Trzymaj się, Cabiński!

– Wytrwaj choć godzinę, a pójdziesz prosto do nieba, męczenniku!

– Panie – pytał obywatel, kręcąc za guzik od surduta jednego z aktorów – panie!… czy to grają co nowego, czy to to Nitouche, co?…

– Najpierw, to jest guzik, któryś mi pan ukręcił!… zawołał aktor, odbierając z rąk zmieszanego obywatela guzik – a tamto, panie dobrodzieju, to pierwszy akt hecy rozczulającej, pod tytułem: Za kulisami; daje się to codziennie i z olbrzymiem powodzeniem!…

Scena opustoszała.

Orkiestra nastrajała instrumenty, Halt poszedł na piwo, a towarzystwo rozsypało się po ogródku.

Cabiński chwycił się oburącz za głowę i biegał po scenie, jak szalony, wyrzekając niby ze złością i niby bolejąco, bo żona spazmowała jeszcze cicho.

– Co za ludzie! co za ludzie! co za szkandale!…

Janka, przestraszona brutalnością tych scen, cofnęła się głębiej w kulisę i nie wiedziała, co począć ze sobą. Czuła, że teraz niepodobna mówić z dyrektorem.

– Artyści!… teatr!… – myślała, przeniknięta do głębi rozczarowaniem i uczuciem niesmaku.

Zabolało ją to i wstydziło niezmiernie.

– Kłócą się, jak… jak… – myślała, nie mogąc na razie znaleźć porównania.

Stała, nie rozumiejąc nic.

Zaczynała tylko przypuszczać, że tutaj nic z tych uśmiechów, rozmów, spojrzeń, jakie słyszała i widziała, nie było prawdą. Wydało się jej, że wszyscy grają jakieś role, że wszyscy udają przed wszystkimi. Odczuwała to intuicyjnie, ale nie była jeszcze pewną, bo nie mogła pojąć w swej prostocie, dlaczego się to robi.

A naprawdę, to tutaj nikt nie grał; wszyscy byli sobą najzupełniej, to jest – byli aktorami.

Próba, po niedługiej przerwie, rozpoczęła się na nowo – z Kaczkowską w roli tytułowej bohaterki.

Majkowska była w przepysznym humorze, bo pozbyła się rywalki w niektórych rolach i dosięgła przez nią swojej najserdeczniejszej – Cabińskiej.

Dyrektor, po odejściu żony, zacierał ręce z uciechyi kiwnął na Topolskiego. Poszli na wódkę do bufetu. Z pewnością coś zarobił na zerwaniu z Nicoletą.

Stanisławski, najstarszy wiekiem z towarzystwa, chodził po garderobie, spluwał i mruczał do siedzącej z podwiniętemi nogami na krześle Mirowskiej.

– Szkandale i szkandale!… skąd tu marzyć o powodzeniu!…

Mirowska potakiwała mu, uśmiechając się blado i robiła jakąś chustkę włóczkową na drutach.

Po próbie, Janka przystąpiła śmiało do Cabińskiego.

– Panie dyrektorze… – zaczęła.

– A, pani?… Przyjmę panią. Niech pani przyjdzie przed spektaklem, to się rozmówimy… Nie mam teraz czasu…

– Dziękuję panu bardzo!… – powiedziała uradowana.

– Masz pani jaki głos?

– Głos?

– To jest: śpiewasz pani?

– W domu trochę śpiewałam… ale scenicznego głosu to pewnie nie mam… zresztą ja…

– Przyjdź pani, tylko wcześniej, to spróbujemy… ja tam powiem dyrektorowi muzyki.

1
...
...
9

Бесплатно

4 
(1 оценка)

Читать книгу: «Komediantka»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно