Ogródek teatralny się budził.
Kurtyna ze skrzypem poszła w górę i ukazał się rozczochrany chłopak, bosy i w koszuli, i wziął się do zamiatania przybytku sztuki. Kurz tumanami płynął na ogródek, osiadał na czerwonem suknie krzeseł i na rzadkich liściach kilku suchotniczych kasztanów.
Garsoni i służba restauracyjna robili porządki pod olbrzymią werandą. Słychać było stuk mytych kufli, trzepanie chodników, suwanie krzeseł i ciche szepty bufetowej, rozstawiającej z pewnem namaszczeniem szeregi butelek, talerzyki z przekąskami i ogromne bukiety à la Makart, podobne do mioteł zasuszonych.
Z boku zaglądało słońce jaskrawe i banda czarnych, ruchliwych wróbli, wisiała na gałęziach, trzepotała się na poręczach krzeseł, dopominając się krzykiem okruchów.
Dziesiąta wydzwoniła na bufetowym zegarze wolno i uroczyście, gdy na werandę wpadł wysoki, szczupły chłopak; podartą czapkę miał na czubku głowy, obsypanej rudawymi pierścionkami poskręcanych włosów, twarz miał piegowatą i śmiejącą się, nos zadarty nieco. Leciał wprost do bufetu.
– Ostrożnie Wicek, bo buty zgubisz!… – zawołała bufetowa.
– Nic to, każę je tylko przefasonować! – odparł wesoło, spoglądając na swoje buty, które w nieznany sposób trzymały się jego nóg, pomimo, że nie miały podeszew, ani wierzchu.
– Proszę pani o naparsteczek muślinu! – zawołał, kłaniając się zamaszyście.
– Gotówka jest? – spytała bufetowa, wyciągając rękę.
– Nic, a będzie… Wieczorem oddam, jak panią szanuję, oddam rzetelnie – prosił, akcentując charakterystycznie.
Bufetowa ruszyła tylko ramionami pogardliwie.
– Niech pani da… zaproteguję panią do szacha perskiego… Oj, oj! taka obszerna facetka, to pewne angażma…
Garsoni wybuchnęli śmiechem, bufetowa trzasnęła silniej metalową podstawką.
– Wicek! – zawołał ktoś od wejścia.
– Słucham pana reżysera.
– Są już wszyscy na próbie?
– Oho, nic a będzie!…– zawołał, śmiejąc się łobuzowato.
– Zamawiałeś?… byłeś z okólnikiem?…
– Byłem. Wszyscy się podpisali.
– Byłeś z afiszem u dyrektora?
– Kiedy dyrektor był jeszcze za kulisami: leżał w łóżku i but sobie oglądał.
– Trzeba go było dać dyrektorowej.
– Kiedy pani dyrektorowa załatwiała się z dziećmi; trochę było za głośno, więc dałem nura.
– Polecisz z listem na Hożą, wiesz…
– Parę razy. Zacna niewiasta! jak wczoraj jeden pan w krzesłach powiedział na pannę Nicolete.
– Zaniesiesz, dostaniesz odpowiedź i przylecisz natychmiast.
– Panie reżyserze, zarobię, co, prawda?… bo takim biedny, psiakość słoniowa, że…..
– Dostałeś przecież wieczorem à conto.
– I… fajgla! Rozmieniłem go zaraz na piwonię i serdelansy. Zapłaciłem z reszty komorne, dałem à conto swojemu szewcowi, ratę na premiówkę i czysto!
– Małpa zielona jesteś!… Masz za drogę.
– Błogosławione ręce, co dają czterdziestki! – zawołał komicznie, szasnął butami i zniknął, podskakując z uciechy.
– Ustawić scenę do próby! – krzyknął reżyser i usiadł pod werandą.
Towarzystwo schodziło się powoli. Witali się w milczeniu i rozchodzili po ogródku.
– Dobek! – zawołał reżyser na wysokiego mężczyznę, idącego wprost do bufetu – chlapiesz od rana, a na próbie nic cię nie słyszę, suflujesz pod psem!…
– Reżyserze! miałem taki sen: Noc… studnia… potykam się… lecę w głąb… Strach mnie ścisnął… krzyczę… ratunku niema… chlup!… jestem w wodzie… Brr!… tak mi teraz zimno, że niczem się rozgrzać nie mogę.
– Nie zawracaj swoimi snami. Pijesz od rana do nocy.
– Bo nie mogę pić, jak wszyscy: od nocy do rana. Zimno… obrzydliwe zimno!…
– Każę ci dać herbaty.
– Jestem zdrowy, panie Topolski, a ziółek używam tylko w chorobie. A herbu teus, team, czy herbateum… ziółka! Moszcz… wyciąg, pierwiastek żytni, to godne tylko pełnego człowieka, a za takiego mam się honor mieć, panie reżyserze.
Wszedł dyrektor, a Dobek poszedł do bufetu.
– Obsadziłeś Nitouchę? – zapytał reżysera po przywitaniu.
– Jeszcze niezupełnie. Te baby, to… są trzy kandydatki na Nitouche.
– Dzień dobry, dyrektorze! zawołała jedna z filarów teatrzyku, Majkowska, aktorka przystojna, w jasnej sukni, w jasnej jedwabnej okrywce, w białym kapeluszu z ogromnem strusiem piórem. Była różowa od wypoczynku nocnego i od niedostrzegalnej warstewki różu. Oczy miała wielkie, ciemnobłękitne, usta pełne i ukarminowane, twarz klasyczną i bardzo dumne ruchy. Grywała pierwsze role.
– Chodź-no dyrektor, mam interesik…
– Zawsze na usługi pani. Może pieniędzy?… – rzucił frasobliwie dyrektor.
– Tymczasem… nie. Co dyrektor pije?
– Ho! ho! poleje się tutaj czyjaś krew! – zawołał, podnosząc komicznie rękę do góry.
– Co dyrektor pije, pytam się?…
– Bo ja wiem. Wypiłbym koniaku, ale…
– Boisz się pan żony?… Nie gra przecież w Nitouche.
– To pewne, ale…
– Dwójka!… koniak i przekąska.
– Dasz dyrektor rolę Nitouchy, Nicolecie, co?… Proszę cię o to, dyrektorze; zależy mi na tem ogromnie. Pamiętaj Cabiński, że ja nigdy o nic nie proszę i zrób to…
– To już czwarta!… Boże, co ja cierpię przez te kobiety!
– Któraż chce tej roli?
– A no, Kaczkowska, dyrektorowa, Mimi, a teraz Nicoleta.
– Dwójka!… dalszy ciąg!… – zawołała, stukając kieliszkiem w tackę.
– Dasz dyrektor Nicolecie. Ja wiem z pewnością, że ona nie przyjmie, bo ze swoim drewnianym głosem mogłaby tańczyć, a nie śpiewać, ale, widzi dyrektor, w tem leży cały interes, żeby jej dać tę rolę.
– No – pominąwszy moją babę, ale Mimi i Kaczkowska urwą mi głowę!
– Nie wiele dyrektor straci na tem. Ja biorę na siebie wytłómaczenie im tego. Będziemy mieć pyszną farsę, bo widzisz pan, będzie tu dzisiaj ten jej obywatel. Wczoraj chwaliła się przed nim, że to ją miałeś dyrektor na myśli, ogłaszając w pismach, że rolę Nitouchy grać będzie najpiękniejsza i fertyczna XX.
Cabiński zaczął się śmiać cicho.
– Tylko ani słowa. Zobaczysz dyrektor, co się zrobi. Pozornie, przy nim, ona przyjmie, aby się popisać. Halt ją zaraz weźmie na próbę i sypnie… przy wszystkich; dyrektor odbierzesz jej rolę i dasz komu ci się podoba.
– Straszną pani jesteś w nienawiści.
– Ba, w tem i nasza siła leży.
Poszli na ogródek, gdzie już kilkanaście osób towarzystwa czekało na próbę.
W krzesłach grupami siedzieli dramatyczni i dramatyczne. Śmiechy, żarty, opowiadania, skargi, rozlegały się ze wszystkich stron, na tle strojenia instrumentów w orkiestrze.
Pod werandę przybywało coraz więcej gości. Podnosił się gwar, brzęk talerzy, skrzyp odsuwanych krzeseł. Dymy z papierosów unosiły się obłoczkami aż pod żelazne wiązania dachu. Zapanowała codzienna atmosfera restauracyi licznie odwiedzanej.
Weszła Janka Orłowska. Usiadła przy jakimś stoliku i zapytała garsona:
– Proszę pana, czy już przyszedł dyrektor teatru?
– Tam!
– Który?
– Co pani każe?
– Przepraszam, który z tamtych panów jest Cabińskim?
– Siódemka!… cztery wódki! – zawołano z boku.
– Zaraz, zaraz!
– Piwa!
– Który z tamtych panów jest dyrektorem? – zapytała Janka po raz drugi cierpliwie.
– Zaraz pani będę służył! – odpowiedział, kłaniając się na wszystkie strony i nasłuchując.
Czuła się ogromnie onieśmieloną. Wydało się jej, że patrzą na nią wszyscy, że garsoni, przechodząc obok z rękoma pełnemi kufli lub talerzy, przechylają się i rzucają takie dziwne spojrzenia, że się rumieniła bezwiednie.
Siedziała dosyć długo, zanim garson przybiegł, przynosząc zarazem zamówioną kawę.
– Chce się pani widzieć z dyrektorem?
– Tak.
– Siedzi w pierwszym rzędzie krzeseł, od ogródka. Ten gruby, w białej kamizelce, o!… widzi pani?…
– Widzę. Dziękuję!
– Może poprosić?
– Nie. Zresztą zajęty…
– Rozmawia tylko.
– A ci panowie, z którymi rozmawia?…
– To także nasi: aktorzy.
Zapłaciła za kawę, dając czterdziestówkę. Długo szukał reszty, ale widząc, że ona patrzy w inną stronę, ukłonił się za napiwek.
– Pójdę poprosić…
– Dobrze, ale jak ci panowie trochę odejdą…
– Rozumiem! – powiedział z głupim uśmiechem i odszedł.
Janka wypiła śpiesznie kawę i poszła na ogródek.Przeszła obok dyrektora i przyjrzała mu się pobieżnie. Zobaczyła tylko dużą twarz o bladości anemicznej, z sinawemi plamami, niezbyt sympatyczną.
Kilku aktorów, stojących obok niego, sprawiło na niej wrażenie ludzi pięknych.
Zobaczyła w ich gestach, twarzach wygolonych, śmiechach swobodnych, coś tak wyższego od znanych dotychczas mężczyzn, że z pewnem skupieniem wsłuchiwała się w ich głosy.
Scena odsłonięta, zaległa mrokiem, ciągnęła jej oczy swoją tajemniczością.
Widziała po raz pierwszy teatr z blizka i aktorów nie na scenie. Teatr wydał się jej niby świątynia grecka, a tych ludzi, których profile miała przed sobą i których dźwięczne głosy słyszała co chwila, wzięła za prawdziwych kapłanów sztuki, o jakich marzyła nieraz.
Oglądała to wszystko po raz pierwszy i oczyma entuzyastki.
Czuła się bardzo zadowoloną już tem, że mogła oddychać powietrzem prawdziwego teatru.
Rozglądała się ciekawie po wszystkiem, gdy nagle zobaczyła, że ten sam garson coś szepce do dyrektora i nieznacznie wskazuje na nią.
Przeszedł ją jakiś dreszcz obawy, dziwnej i denerwującej; nie patrzyła już, czując, że ktoś idzie do niej, że jakieś spojrzenia ciążą na jej głowie i okrążają jej postać.
Nie wiedziała jeszcze, od czego zacznie, co powie, jak to zrobi, a czuła, że musi się rozmówić.
Podniosła się, gdy zobaczyła Cabińskiego przed sobą.
– Jestem dyrektor Cabiński…
Stała, nie mogąc słowa przemówić z gwałtownego wzruszenia.
– Pani raczyła mnie wezwać?… – wyrzekł i ukłonił się z godnością, na znak, że gotów jest słuchać.
– Tak… proszę pana… dyrektora. Chciałam prosić… możeby… – jąkała się, nie znajdując na razie słów odpowiednich.
– Proszę, niech pani spocznie… niech się pani uspokoi… Czy to co tak ważnego?… – szeptał, pochyliwszy się ku niej, a jednocześnie mrugał znacząco na patrzących się aktorów.
– O, bardzo ważne!… – odpowiedziała podnosząc twarz na niego. – Chciałam prosić pana dyrektora o przyjęcie mnie do teatru.
To ostatnie zdanie wypowiedziała szybko, jakby obawiając się, aby jej odwagi i głosu nie zabrakło.
– A!… tylko tyle?… angażować się panna chciała?…
Wyprostował się i przymrużonemi lekceważąco oczyma wpatrywał się krytycznie w jej twarz.
– Umyślnie przyjechałam… Pan dyrektor nie odmówi mi, prawda?…
– U kogo pani byłaś?
– Kiedy nie rozumiem… nie wiem, co…
– W czyjem towarzystwie?… gdzie?…
– Nie byłam jeszcze w teatrze. Przyjechałam z prowincyi umyślnie.
– Nigdzie!?… Nie mam miejsca!
I zawrócił się do odejścia.
Jankę pochwycił jakiś rozpaczliwy strach, że odejdzie z niczem, więc z odwagą i prośbą ogromną w głosie zaczęła mówić z pośpiechem:
– Panie dyrektorze!… Umyślnie przyjechałam do pańskiego towarzystwa. Tak kocham teatr, że żyć bez niego nie potrafię!… Nie odmawiaj mi pan! Nikogo tutaj w Warszawie nie mam. Zgłosiłam się do pana, bo czytałam o nim tak wiele w pismach. Czuję, że mogłabym grać… Umiem na pamięć tyle ról!… Zobaczy pan, abym tylko zagrać mogła… zobaczy pan!…
Cabiński milczał.
– To może jutro przyjść?… parę dni mogę poczekać… – dodała jeszcze, widząc, że nie odpowiada, a przypatruje się jej tylko z uwagą.
Mówiła krótko, urywanie, głos drżał prośbą i temperamentem, modulował się z łatwością i miał tyle oryginalności w dźwięku, tyle ciepła, że Cabiński słuchał jej z przyjemnością.
– Teraz nie mam czasu, ale po próbie rozmówimy się lepiej – odpowiedział.
Chciała mu uścisnąć rękę i podziękować za obietnicę, ale zabrakło jej do tego odwagi, gdyż patrzyło na nią w tej chwili coraz więcej osób.
– Hej, Cabiński!
– Człowieku!
– Dyrektorze! cóż-to?… randka?… w biały dzień, w oczach wszystkich, zaledwie o trzy piętra od Pepy?…
Wołano do niego z krzeseł kiedy się rozstał z Janką.
– Jaka tam randka!…
– Któż to taki?…
– Dyrektor nie mydlij, uwaaż… Tylko to nieostrożnie, tak na proscenium…
– Mamy cię!… Udawałeś kryształ, mój bursztynie!… wołał jeden z towarzyszy, chudy, o ustach wiecznie skrzywionych i jakby ciekących żółcią i złośliwością.
– Idź-że do dyabła, mój kochany!… ani mi się śniło!… pierwszy raz ją widzę…
– Ładna kobieta!… Czegóż chce?…
– Adeptka jakaś… chce się angażować.
– Weź dyrektor. Ładnych kobiet nigdy nie jest za dużo na scenie.
– Dosyć tych krowient ma dyrektor.
– Ba, a chóry?…
– Nie bój się, Władek, nie obciążają one budżetu, bo Caban ma zwyczaj niepłacenia, szczególniej kobietom młodym, przystojnym i początkującym.
– Glas zawsze przesadza… to jego największa wada!…
– Zapomniałeś dyrektor o najważniejszej wadzie: że cię duszę o gażę. A może to zaleta, co?…
– Oj, co nie, to nie!… zaprotestował gorąco Cabiński.
Wybuchnęli śmiechem.
– Każ dyrektor dać sznapsa, to coś powiem – zaczął znowu Glas.
– No, co?
– Że reżyser każe dać po drugim…
– Mój śmieszny panie, twój brzuch rośnie kosztem dowcipu… gadasz już głupstwa.
– Tylko dla głupich… – odciął złośliwie Glas Władkowi i poszedł za kulisy.
– Meches, skórka na buty! – mruknął za nim Władek.
– Jasiu!… – zawołała dyrektorowa z pod werandy.
Cabiński pobiegł na spotkanie.
Była to wysoka, tęga kobieta, o twarzy pełnej śladów wielkiej piękności, starannie malowaniem podtrzymywanej; rysy miała grube, oczy wielkie, wązkie usta i czoło bardzo nizkie. Ubrana była przesadnie młodo i jasno, tak, że z daleka sprawiała wrażenie młodej kobiety.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке