Na sam wieczór, kiedy już podwórze zaczynało nabierać życia, bo rozbrzmiewało beczenie owiec i spędzano bydło do obór, przyjechała Józia, córka Grzesikiewiczów, starsza od Andrzeja.
Przyjechała brekiem, ze stangretem, ubranym w liberję.
– Dobrze, żeś przyjechała – zaczęła stara, wprowadzając ją do swojego pokoju. – Zaraz ci coś pokażę.
Poszła śpiesznie do dworu i przyniosła list Janki.
– Patrz, list od panny Orłowskiej do Jędrusia.
Józia obejrzała list i dosyć niechętnie rzuciła go na stół.
– Cóż w tem ważnego? – szepnęła, podnosząc na matkę dwukolorowe oczy, bo miała jedno błękitne, a drugie żółtawe.
– Przecież to od panny Janiny – powiedziała z naciskiem, jeszcze raz przypatrując się listowi.
– Słyszę, nie potrzebuje mi mama powtarzać.
– Jędruś teraz to już się z pewnością ożeni.
– Jędruś jest… – nie dokończyła, zniżyła głos do szeptu. – Jędruś, żeby chciał, to mógłby się ożenić nie z taką, jak Orłowska. Młody jest przecie, wykształcony, bogaty.
– A juści! juści, że młody, że bogaty, że uczony, tyle lat był w klasach, juści, ale…
– Mogłaby mama tego „juści” nie mówić; to dawniej uchodziło jeszcze, ale dzisiaj…
– O, moja Józiu, co ci to szkodzi?
– Szkodzi, bo ludzie się z mamy śmieją.
– Tylko głupie się śmieją, mądre nie, bo wiedzą, że prosta, nieuczona kobieta jestem i przecież na starość uczyła się nie będę pięknego mówienia. A ty zawsze mnie musisz ugryźć: a matka tak niech nie mówi, a tak nie chodzi, a z matki ludzie się śmieją. Adyć, moja Józiu, choćbym gadała i ubierała się po pańsku, ludzieby i tak wiedzieli, że nie żadna pani jestem. Ty to se żyjesz, jak grafina jaka, a i tak wiedzą, żeś moja córka, i że twój ojciec był karbowym. Jest czem się dąć. Jezus Marja! – szeptała prędko i z pewną goryczą.
– Niech mama przestanie, bo zaraz odjadę – szepnęła Józia, złość zamigotała w jej oczkach, wyprostowała swoją wyniosłą, majestatyczną postać i zmierzała ku drzwiom, ale się rozmyśliła i usiadła na kanapce drewnianej, plecami do okna.
– Czy Andrzej się już oświadczył? – zapytała prawie obojętnie.
– Jeszcze nie, ale że napisała do niego sama, to juścić, że wszystko musi być dobrze pomiędzy niemi. Jędruś tam jeździł codzień podczas jej choroby, ale pono już wyzdrowiała. Chciałabym, żeby się ożenił z nią – uśmiechała się tkliwie. – Taka pani, i ładna, i dobra. Przecież jak łoni, zeszłego roku – poprawiła się, bo Józia syknęła – spotkałam ją w lesie, to pocałowała mnie w rękę! a przecież prosta kobieta jestem – dobra, o, dobra panienka!..
– Dobrze tylko liczy. Przecież takiego, jak Andrzej, męża, nie znajdzie drugiego. Niech mama zrozumie, że panny z najpierwszych domów poszłyby z chęcią za niego.
– Mówisz! a nie jeździł to do panny Zielińskiej, albo do Owińskiej, co? i napróżno.
– To on był temu winien, bo nie umiał się podobać – odpowiedziała i błysk triumfu zaświecił w żółtawem oku, błękitne świeciło zimno, jak lód bardzo przejrzysty, a po wąskich ustach prześlizgnął się uśmieszek niedostrzegalny.
– Nie to, ino tamte panny głupie, dufają, wierzą – poprawiła się – w swoje państwo. Jędruś, choć chłopski syn, ambicję swoją ma i honor, nie chciał łasić się kole nich, kiej pies, i ja nie chciałam, bo jak mie spotkały w kościele, to se patrzyły na mnie bez te głupie szkiełka, kiej na zagranicznego robaka!.. A cóżto, cudak jaki jestem, czy co? – zatrzęsła się z oburzenia.
– Bo też mogłaby mama ubierać się inaczej. Co mama kładzie na siebie! fi! – Wstała i zaczęła matkę wykręcać na wszystkie strony i oglądać z politowaniem. – Zapaska, beżowa suknia, watowany, barchanowy kaftanik, chustka za pół rubla na głowie, fi!.. mogłaby mama w tym kostjumie stać za szynkwasem. Co? i ciżemki na nogach za dziesięć złotych! hi! hi! hi! paradne, jak dzieci kocham. Moja gospodyni… – nie skończyła, odsunęła się i, zatykając nos, szeptała pogardliwie: – ależ mamę czuć oborą i chlewami, to już chamstwo!..
– A ta panna Orłowska – ciągnęła stara, nie obrażając się, ani zważając na słowa córki – to całkiem inna, całkiem. Uczona też jest i bogata. Prawdziwa pani, a Jędrusiowi jużby czas wielki był się ożenić, bo ja stara, niedługo oczy zamknę i coraz mi ciężej doglądać gospodarstwa.
– Czemu mama nie weźmie sobie gospodyni?
– Trzeba juścić płacić, a po drugie, bo to obca dojrzy, bo to się można spuścić na nie.
– Mama myśli, że Orłowska zajmowałaby się gospodarstwem?
– A niechby ta i nie, aby tylko była. Tak, niech ta se siedzi cały dzień w pałacu, czyta po francusku, abo i gra na fortepianie, od tego przecież ona pani. Jużbym ja jej rączków nie dała umorusać robotą, nie. A taka szlachcianka, taka pani synowa, to nie honor, co? – Uśmiechała się, wodząc rozpromienionym wzrokiem po okrągłej, mocno wypudrowanej twarzy córki, zacinającej usta, żeby nie wybuchnąć złym, drwiącym śmiechem. Żółte oko świeciło nienawiścią i biegało po pokoju, gdy tymczasem błękitne trzymała utkwione w matce.
– Zawsze co pani, to pani. W pałacu tyle dobra jest i marnieje wszystko, a ona umiałaby się w tem obracać.
– Dlaczegóż mi mama nic nie chce dać z tych gratów? Dla bratowej i tak starczy.
– To Jędrusia, przecież wiesz, że to wszystko Jędrusia. Ojciec, jak kupił, chciał śpichrz zrobić z pałacu, a meble sprzedać, ale się z Jędrusiem jakoś porachowali, że teraz pałac i wszystko, co w nim jest, jego. Ja ci dać nie mogę z tego, nie mogę. – Zaczęła energicznemi ruchami zaprzeczać możliwości dania czegokolwiek, bo Józia często ją o to nagabywała.
– Niech się mama nie boi, zostanie wszystko dla Jędrusia, bo przecież tylko Jędruś jest dzieckiem, tylko Jędruś potrzebuje, tylko o Jędrusiu się myśli i dla Jędrusia się zbiera.
– A tybyś chciała wziąć sama wszystko. Masz już po zęby, a najeść się nie możesz; to nawet grzech takie łakomstwo, Pan Bóg cię jeszcze za to skarze, zobaczysz…
– Niech-no mama te przepowiednie zostawi na później, a teraz może dostanę co jeść, bo wyjechałam z domu przed kawą.
Stara popatrzyła na nią niechętnie i poszła do kuchni.
Józia siedziała nieruchoma na kanapce i ze złości zaczęła gryźć i szarpać rękawiczki. Zaczęła pracować mózgiem usilnie, jakby przeszkodzić temu małżeństwu, które mogło popsuć jej najtajniejsze plany i najgorętsze marzenia. Nie chciała, żeby się Andrzej ożenił, bo w przyszłości widziała się już panią całego majątku. Popsuła Andrzejowi opinję we wszystkich dworach, gdzie były panny, z pomocą Osieckiej, która była jej najlepszą przyjaciółką i pomocnicą. Była głęboko uradowana na wiosnę, dowiedziawszy się, że Janka odmówiła bratu, a jeszcze głębiej, gdy się dowiedziała o jej wyjeździe z Bukowca i wstąpieniu do teatru; wtedy, przy każdej sposobności, w formie współczucia i politowania, rozmawiała o niej z Andrzejem. – Znowu wchodzi mi w drogę! – pomyślała, uklękła na kanapce, oparła się łokciem o parapet okienny i utonęła w męczącej pracy myśli, wynajdywaniu środków, jakiemi należy przeszkodzić temu małżeństwu. Patrzyła w ten zmrok czerwonawy, pełen refleksów miedzianych, zórz pozachodnich i smug fioletowych, i gwarów kończącego się dnia, co już rozwłóczył się nad ziemią, ogarniał pola, okrywał niskie krzewy i pnie topoli, i wpływał do pokoju mętnym, szarym tumanem, porysowanym konającemi na złotych ramach obrazów błyskami. – Nie dam! – szeptała, zaciskając pięście. – Nie dam! – i zawzięta, chciwa jej dusza zacięła się w gniewie. Żółte oko zaczęło drgać newralgicznie i sypać iskrami, błękitne świeciło martwo i groźnie. Nienawidziła Janki całą mocą swojej dzikiej, chłopskiej duszy, jak nienawidziła wszystkiego, co było pięknem i wyższem.
Służąca wniosła kawę i lampę, bo już w pokoju zupełnie ciemno się zrobiło.
Józia oderwała się od okna, włożyła na nos niebieskie binokle, żeby ukryć oczy pod niemi i z założonemi na plecach rękoma spacerowała po pokoju.
– Irenka pisała? – zapytała matka, nalewając kawę z dzbanuszka.
– Pisała, całuje mamę i ojca. Na Boże Narodzenie przyjedzie. Przełożona dopisała się do listu i donosi, że Irenka bardzo dobrze się uczy – opowiadała żywo Józia, siadając przy stole, poruszona przypomnieniem córki, która się uczyła u sercanek lwowskich. Rozpromieniła się i zapomniała o wszystkiem, tylko opowiadała nieskończone szczegóły o dzieciach swoich, bo miała jeszcze syna, umieszczonego w jakimś specjalnie arystokratycznym pensjonacie wiedeńskim. Dzieci były jej dumą, marzeniem i pociechą, bo czuła się zawsze nieszczęśliwą; to jej pochodzenie, którego się wstydziła, było dla niej ciężkiem jarzmem w całem życiu. Była dumną, mściwą, zazdrosną i chciwą. Wiedziała, że, pomimo znacznego majątku, okolica, to jest cała dawno osiadła tutaj szlachta, traktuje ją, jak córkę byłego szynkarza i owczarza, i to ją głęboko bolało. Upokarzał ją własny mąż, ekonom, za którego wydali ją rodzice jeszcze wtedy, kiedy stary Grzesikiewicz handlował wełną i owcami, kiedy jeszcze nikt nie przewidywał jego zbogacenia się, bo pomimo kostjumów, w jakie ubierać się go zmuszała, pozostawał zawsze prostym, ordynaryjnym ekonomem, umiejącym zaledwie czytać i pisać.
– Andrzej wie, że Orłowska była całe cztery miesiące w Warszawie? – zapytała wkońcu, skombinowawszy jakiś plan.
– Jakżeż, przecież tam jeździł więcej niż dziesięć razy latem.
– Do niej? – zapytała, udając zdziwienie, bo o wszystkiem wiedziała doskonale.
– Juści tego nie wiem, bo mi nie pedział, nie powiedział – poprawiła się śpiesznie – ale tak sobie kalkuluję.
– Pewnie, że tak. Mama wie, co ona robiła w Warszawie?
Przecież Jędruś mówił, że uczyła się.
Józia wybuchnęła śmiechem tak serdecznym i długim, aż czerwona, pomimo pudru, jej twarz pokryła się sinawemi plamami.
– Mama jest łatwowierna, mamie wszystko wmówić można, i gdyby Jędruś powiedział, że Orłowska pojechała na księżyc, to mamaby uwierzyła.
– A dlaczegóżby nie? Pocóż Jędruś miałby cyganić przede mną?
– Poco?.. bo się wstydził powiedzieć, że ta panna Janina, ta prawdziwa pani, ta szlachcianka z edukacją, była komedjantką.
– Komedjantką? – zapytała stara, nie rozumiejąc dobrze.
– A tak. Taka, jakie widziała mama w Miechowie, co to jeździły na koniach i przewracały koziołki; pamięta mama, te w koszulach tylko.
– Jezus Marja! Józia, co ty mówisz? – wykrzyknęła, załamując tragicznym ruchem ręce. Stanęła przed córką i ze zgrozą jakąś, litością i smutkiem patrzyła na nią.
– Prawdę mówię, niech się mama spyta Andrzeja, niech się mama spyta, kogo chce. Na stacji wiedzą najlepiej, zresztą, cała okolica wie dobrze.
– A nie, nie uwierzę, nie, bo pocóżby ona poszła do tych komedjantów? Ojca ma, pieniądze ma, porządna kobieta, nie, nie. – Zaprzeczała energicznie i szybko odzyskiwała wiarę, zachwianą na chwilę. – Taka pani i poszłaby do takich małpów, i poco? – pytała się, nie mogąc zrozumieć.
– Mówili różnie, poco? przecież porządna panna, jeżeli się jej trafia iść zamąż za takiego człowieka, jakim jest Jędruś, toby wyszła, a ona nie chciała… tylko zaraz potem uciekła z domu. Mama wie dobrze, co wyrabiał Orłowski, że o mało nie zwarjował ze wstydu.
– Prawda, prawda… ale bez co ona poszła do komedjantów? – pytała stara, i znowu fala wątpliwości i goryczy przepełniła jej serce.
– Może nie mogła iść za Jędrusia, i musiała uciekać z domu! mówią nawet, że Orłowski ją wygnał!.. – szeptała znacząco Józia, nie patrząc na matkę, która połykała te słowa, jak ogień palący zgrozą.
– Józia, co ty mówisz, jeszcze kto usłyszy? – obejrzała się odruchowo na drzwi i okna.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке