Zbiegło dni parę od zmówin Jagusinych.
Deszcze ustały, drogi ociekły i stężały nieco, wody spłynęły, że ino po bruzdach, a gdzieniegdzie i po nizinach a łęgach siwiały się mętne kałuże kiej te oczy zapłakane…
Nadszedł Dzień Zaduszny, szary, bezsłoneczny i martwy, że nawet wiatr nie przegarniał zeschłymi badylami ni chwiał drzewami, co stały ciężko pochylone nad ziemią…
Bolesna, głucha cisza przygnietła świat.
A w Lipcach już od rana dzwony biły wolno a bezustannie – i żałosne, rozbolałe dźwięki pojękiwały po omglonych, pustych polach; ponurym głosem żałoby wołały w ten dzień smętny, w ten dzień, co wstał blady, spowity w mgły aż do tych dal zapadłych, aż do tych bezkresów ziemi i nieba, siny, do niezgłębionej topieli podobny.
Od zórz wschodnich, co się jeszcze żarzyły blado, kieby ta miedź stygnąca, spod sinych chmur zaczęły płynąć stada wron i kawek…
Szły wysoko, wysoko, że ledwie okiem rozeznał i ledwie uchem pochwycił tę dziką, żałosną wrzawę krakań, podobną do jęków nocy jesiennych…
A dzwony biły wciąż.
Ponury hymn rozlewał się ciężko w martwym, ogłuchłym powietrzu, opadał na pola jękami, huczał po wsiach i lasach żałością, płynął światem całym, że ludzie i pola, i wsie zdały się już być jednym wielkim sercem, bijącym skargą żałosną…
Ptactwo płynęło wciąż, aż dziw i lęk ogarniał, bo szły coraz niżej i coraz większymi stadami, że niebo pokryło się jakby sadzą rozwianą, a głuchy szum skrzydeł i krakań wzmagał się, potężniał i huczał niby burza nadciągająca… Zataczały kręgi nad wsią i jak kupa liści porwana przez wichurę kołowały nad polami, opadały na lasy, wieszały się na nagich topolach, obsiadły lipy przy kościele, drzewa na cmentarzu, sady, kalenice chałup, płoty nawet… aż zestraszone bezustannym biciem dzwonów zerwały się i czarną chmurą leciały ku borom… a ostry, przenikliwy szum płynął za nimi.
– Ciężka zima będzie! – mówili ludzie.
– Do lasów ciągną, ani chybi, śniegi wnet spadną.
I wychodzili przed chałupy coraz liczniej, bo nigdy jeszcze nie widziano tyle ptactwa razem – patrzano długo, ze smutkiem dziwnym, aż zniknęły w borach. Patrzano, wzdychano ciężko, jaki taki znak krzyża położył na czole w obronie przed złem, i jęli się przyodziewać do kościoła i wychodzić, bo dzwony wciąż jęczały głucho, a z drugich wsi już szli ludzie drogami, majaczyli wskroś mgieł po ścieżkach i dróżkach.
Smutek przejmujący padł na wszystkie dusze; jakaś dziwnie bolesna cichość omotała serca – cichość rozpamiętywań żałośliwych i wspominek o tych, co już byli odeszli tam, pod te brzozy zwieszone, pod te czarne, pochylone krzyże…
– Mój ty Jezu kochany! Mój Jezu! – wzdychali i podnosili szare, jak ta ziemia, twarze i topili oczy beztrwożne w tajemnicy, i szli spokojnie składać ofiary i pacierze za zmarłych.
Wieś była jakby zatopiona w ciężkiej, żałośliwej ciszy – jeno jękliwe, proszalne śpiewania dziadów spod kościoła dochodziły czasami.
I u Borynów ciszej było niźli zazwyczaj, chociaż tam, we środku, siedziało piekło przytajone, gotowe za lada czym wybuchnąć…
Jakże, dzieci wiedziały już o wszystkim.
A wczoraj, w niedzielę, wyszły pierwsze zapowiedzi starego z Jagusią…
W sobotę to jeździli do miasta, gdzie u rejenta zapisał Boryna sześć morgów Jagusi… Wrócił późno i z twarzą podrapaną, bo że był zdziebko napity, to już na wozie chciał był Jagnę brać, ale tyla wziął, co pięścią a pazurami mu dały.
A w domu z nikim nie mówił, choć i Antek cięgiem nasuwał mu się na oczy, ino zaraz legł spać, jak stał, w butach i kożuchu… aż rano Józia zaczęła mamrotać na niego, że pierzynę błotem pomazał.
– Cichoj, Józia, cichoj! Zdarzy się to i niektóremu, co nigdy gorzałki nie pije… – powiedział wesoło i zaraz od rana poszedł do Jagny i już tam do późna przesiedział, że próżno z obiadem i wieczerzą nań czekali.
I dzisiaj wstał późno, już dobrze po wschodzie, w najlepszą kapotę się przyodział, buty świąteczne kazał se Witkowi sadłem wysmarować i nowe wiechetki ze słomy przyciąć – Kuba go wygolił, a on się pasem okręcił, kapelusz nadział i niecierpliwie wyglądał przez okno na ganek, bo tam Hanka iskała chłopaka, a nie chciał się z nią widzieć, aż i dopatrzył, że weszła na chwilę do izby, to się chyłkiem wysunął w opłotki – i tyla go już dnia tego widzieli…
Józka cały dzień popłakiwała i tłukła się po izbie, jak ten ptak zamknięty! Antek zaś gorzał w mękach coraz boleśniejszych i sroższych – ani jadł, ni spał, ni mógł się zająć czymkolwiek; był ogłuszony jeszcze, nieprzytomny zgoła i nie wiedzący, co się z nim dzieje. Twarz mu poczerniała, że tylko oczy uczyniły się jeszcze większe i płonęły szklisto, jakby łzami skamieniałymi – zęby zacinał, żeby nie krzyczeć w głos i nie wyklinać, a chodził wciąż po izbie, to po obejściu, to w opłotki szedł lub na drogę i powracał, padał w ganku na ławę i siedział godzinami, zapatrzony przed się i utopiony w bólu, co w nim rósł jeszcze i potężniał.
Dom ogłuchł, ino płakania w nim się rozlegały, jęki a westchnienia, kieby po pogrzebie czyim. Drzwi stały wywarte na rozcież do obór i chlewów, że inwentarz łaził po sadzie i zaglądał w okna, a nie miał go kto nagnać z powrotem, tyle co stary Łapa naszczekiwał i zaganiał, ale na darmo, bo nie uradził.
W stajni na werku Kuba czyścił strzelbę, a Witek z podziwem nabożnym przyglądał się temu i wyzierał okienkiem, żeby ich kto nie zeszedł.
– Huknęło, że Jezus! Myślałem, że to dziedzic abo borowy strzelają…
– Hale… juści… dawnom nie strzelał, tęgom nabił i gruchnęło kiej z harmaty…
– Toście zaraz z wieczora poszli?…
– Tak, poszedłem na dworskie, pod las, bo tam na oziminę lubią kozy wychodzić… Ćma była, tom siedział długo… aż tu na świtaniu rogacz idzie… Przyczaiłem się tak, że ino z pięć kroków był ode mnie… nie strzeliłem, bo okrutny był, kiej wół… to myślę… nie uredzę… Puściłem go… a w jaki pacierz abo dwa… łanie wyszły… Wybrałem se najlepszą… inom przyłożył, jak nie huknie! Tęgom nabił, ba, aże mi ramię spuchnęło, tak dostałem przykładem… ale się zwaliła… ino kopała nogami… jeszcze by nie… z pół garści siekańca dostała w bok… a beczała jucha… ażem się bojał, by nie posłyszał borowy, i dorznąć musiałem…
– W lesie ostała, co? – pytał chłopak rozgorączkowany opowieścią.
– Gdzie ostała, to ostała, nic ci do tego, a powiedz komu choć słowo, to obaczysz, co ci zrobię…
– Kiej przykazujecie, to i nie powiem, a Józi to można?
– Hale, cała wieś by zaraz wiedziała. Naści dziesiątkę, kup se co…
– Nie powiem i tak, ino mnie weźcie kiedy ze sobą, moi złoci, moi…
– Śniadanie! – krzyczała sprzed domu Józka.
– Ino cicho być, wezmę cię, wezmę!
– I dacie mi choć ten raziczek strzelnąć, dacie? Co? – błagał.
– Ale… proch to myśli, głupi, że darmo dają…
– Mam pieniądze, Kuba, mam, jeszcze w jarmarek dali mi gospodarz dwa złote, co je chowam na wypominki, to…
– Dobrze, dobrze, nauczę cię – szepnął i pogładził chłopaka po głowie… bo go tak ujął za serce tym skamleniem.
A w parę pacierzy po śniadaniu już obaj szli do kościoła. Kuba kusztykał raźno, a Witek ostawał się nieco, bo mu markotno było, że to nie miał butów, ino boso szedł.
– A czy to można do zakrystii boso, co? – pytał cicho.
– Głupiś! Pan Jezus ci ta na buty czyje zważa, a nie na pacierze…
– Pewnie że tak, ino w butach to zawżdy przystojniej… – szeptał smutniej.
– Kupisz ty sobie jeszcze buty, kupisz…
– A kupię, Kuba, kupię. Niech ino podrosnę na parobka, to zaraz pojadę do Warszawy i zgodzę się do koni… a w mieście to już wszystkie chodzą w butach, prawda, Kuba?
– Prawda, prawda! – baczysz to jeszcze?
– I jak! Pięć roków miałem, kiej mę Kozłowa przywieźli, to i baczę dobrze… juści… ziąb był… piechtyśmy szli do maszyny… baczę… a tu tyla jarzącego światła… że jeszcze mę w oczach ćmi… baczę… a dom kiele domu i takie wielgachne niczym kościół…
– Bajesz! – rzucił wzgardliwie.
– Baczę dobrze, Kuba… przeciem i dachów nie dojrzał… a tyla powozów… okna do samej ziemi… juści… całe ściany widzi mi się ze szyb… i takie cięgiem dzwonienie…
– Kościołów tyla, to i nie dziwota!
– Pewnie, bo skądże by dzwonienia były?
Zmilkli, bo już weszli na cmentarz i jęli się przepychać przez gęsty tłum, co był zaległ dookoła kościoła, że to we środku pomieścić się nie mogli.
Dziady uczyniły ulicę od głównych drzwi aż hen na drogę, a każden na swój sposób się wydzierał, a krzyczał, a modlił w głos i dopraszał wspomożenia, a jak niektórzy to i na skrzypkach pogrywali, i pieśnie wyciągali jękliwymi głosami, a drugie na piszczałkach libo i harmonikach, że wrzask się rozlegał, aż w uszach wierciło…
W zakrystii też było narodu gęsto, aż żebra trzeszczały przy stole, gdzie organista przyjmował na wypominki, a przy drugim syn jego, Jaś, ten, co to był we szkołach.
Kuba docisnął się przódzi i niemałą litanię imion podał organiście, któren zapisywał i brał za każdą duszę po sześć groszy albo i po trzy jajka, jeśli kto nie miał gotowych pieniędzy.
Witek ostał nieco w tyle, że go to po bosych nogach srodze deptali, ale się pchał, jak mógł, choć ta i niejeden burknął, że to się to pod łokcie ciśnie a starszym zastąpia, pieniądze w garści ściskał – dopiero kiej go dopchnęli do stołu, wprost organisty, zapomniał języka w gębie… Jakże, gospodarze sami, a gospodynie ino, cała wieś prawie, bo i młynarzowa w kapeluszu kiej dziedziczka, i kowalowie, i wójt ze swoją… a wszyscy patrzą w niego… to nasłuchują… przypominają sobie w głos dusze różne… i po dziesięć… i po dwadzieścia imion podają… za całą familię… za ojców, dziadów i pradziadów… A on co?… Wie to, kto jego mać? Kto ojciec?… Wie?… Ma to dać za kogo?… Jezu mój! Jezusiczku… to ino gębę szeroko otworzył i te oczy modre i stojał nieruchawy jako ten głupi i serce mu się skurczyło z bolenia, że ledwie zipał, ledwie mógł złapać tego dechu… i tak mu się ckno zrobiło w dołku, jakby już miał ostatnią parę puścić… ale nie dostojał tak, bo go odepchnęli w kąt, pod kropielnicę, to się ino wsparł głowiną o oną misę cynową, żeby nie paść, a łzy to mu jak te paciorki suły się z oczów… jak te różańce żałosne… i próżno je chciał powstrzymać… daremnie… i tak się trząsł w sobie, tak dygotał każdą kosteczką, że ani zębów zewrzeć nie mógł, ani ustoić prosto; przysiadł w kącie na podłodze, od oczów ludzkich, i płakał rzewnymi, sierocymi łzami…
– Matulu! Matulu! – skamlało w nim cosik i oździerało mu duszę do dna. A pomiarkować nie mógł ni rozeznać, czemu to wszyscy ojców mają, matki mają, a on jeden sierota, on jeden tylko, on jeden…
– Jezu mój, Jezu!… – chlipał i zanosił się jako ten ptaszek duszony w sidłach, dopiero Kuba go odnalazł i zawołał:
– Witek, dałeś to już na wypominki?
– Nie – odrzekł, porwał się z nagła, wytarł oczy i z mocą jął iść do stołu… tak, i on poda imiona… co ta mają wiedzieć, że nie ma nikogo… po co… sierota, to la siebie… a znajda, to znajda… Zadzierżysto powiódł oczami i pewnym głosem podał imiona: Józefy, Marianny i Antoniego, te, co mu pierwsze przyszły na pamięć…
О проекте
О подписке