W jego głosie musiało być coś, co starczyło za najmocniejszy argument, gdyż Obiedziński uspokoił się od razu, skulił się i zamilkł. Dopiero po kilku minutach zaczął mówić cicho jakimś narzekającym tonem:
– Podłe jest życie, a ja mam pecha. Brzydzę się wszelkimi sentymentami, to właśnie los musi wiecznie rozrzucać na mojej drodze różne ofiary sentymentów. Diabli nadali… Nie ulega wątpliwości, że to rzecz względna. Jednego maczuga z nóg nie zwali, drugi pośliźnie się na pestce od wiśni i łeb sobie roztrzaska. Nie ma żadnej miary, żadnego kryterium. Pij, bracie. Wódka to dobra rzecz. Sapristi8!
Nalał szklanki.
– Pij – powtórzył, wciskając szklankę w palce Wilczura. – Hej, Drożdżyk, daj następną!
Gospodarz zwlókł się ze swego legowiska w alkowie i przyniósł butelkę, po czym zgasił światło. Nie było już potrzebne. Przez okno z brudnego podwórza zaglądał pochmurny i dżdżysty, ale już zupełny dzień. Towarzystwo z kąta, porzuciwszy chrapiącego kompana, wysypało się na ulicę.
Obiedziński oparł się na łokciach i w pijackim zamyśleniu mówił:
– Tak to jest z kobietami… Jedna przyssie się do ciebie i wszystkie soki wyciągnie, inna obedrze cię z tego, co masz, trzecia oszuka na każdym kroku, albo i taka będzie, co cię wciągnie w szarzyznę, w powszednie błoto… Pranie, sprzątanie, pieluchy i takie rzeczy. Ot i życie… Ale to nieprawda, to wszystko od mężczyzny zależy. Jaki jest! Po jednym spłynie gładko, drugi jak postrzelony kot zakręci się, zapiszczy i zdycha, a taki jak ty, amigo?… Twardy musisz być. Jak wielkie drzewo. Gdyby cię z kory obłuskano, porósłbyś nową, gdyby ci gałęzie obcięto, wyrosłyby nowe… Ale ot, wyrwało cię z korzeniami z gruntu… Rzuciło cię na pustynię…
Wilczur pochylił się ku niemu i wybełkotał:
– Z korzeniami… to prawda…
– A widzisz. I siła nie pomoże, gdy oparcia nie ma. Grunt rozmiękł, rozpłynął się, przestał istnieć. Już Archimedes powiedział… Co to on powiedział… Zresztą pies z nim tańcował… Aha!… O czym mówiłem? Że korzenie! Najsilniejsze korzenie nic nie pomogą, jeżeli nie mają czego trzymać się. O!… Pieskie niebieskie… takie życie…
Język mu się plątał coraz bardziej. Wreszcie kiwnął się, wsparł się o ścianę i zasnął.
Wilczur resztkami przytomności powtarzał w myśli:
„Jak drzewo wyrwane z korzeniami… Jak drzewo wyrwane z korzeniami…”
Nie spał zapewne długo, gdyż obudzony bezceremonialnymi szturchańcami, z trudnością otworzył oczy i zatoczył się. Alkohol nie zdążył wyparować. Na stole znowu stała wódka, a prócz nocnego towarzysza było jeszcze trzech nieznajomych. Profesor Wilczur z trudem uświadomił sobie, gdzie się znajduje, i nagłym ostrym bólem odezwało się w nim wspomnienie Beaty. Zerwał się i przewracając po drodze krzesła, skierował się do drzwi.
– Hej, panie szanowny! – krzyknął za nim gospodarz.
– Co?
– A płacić to nie łaska?… Rachunek czterdzieści sześć złotych.
Wilczur machinalnie wydobył z kieszeni portfel i podał mu banknot.
– Ale forsy! Fiu, fiu – zagwizdał cicho jeden z kompanów.
– Stul mordę – warknął drugi.
– Drożdżyk! – zawołał trzeci. – Co strugasz frajera! Oddaj gościowi resztę! Widzisz go!
Gospodarz spojrzał nań nienawistnie, odliczył pieniądze i podał Wilczurowi.
– A ty, łobuzie – mruknął – pilnuj swego.
Wilczur nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i wyszedł na ulicę. Padał gęsty, mokry śnieg, lecz jezdnia i chodniki pozostały czarne, gdyż natychmiast tajał. Środkiem jezdni ciągnęły wozy naładowane węglem.
– Porzuciła mnie… porzuciła… – powtarzał Wilczur. Szedł przed siebie, zataczając się. – Jak drzewo wyrwane z korzeniami…
– Szanowny pan na Grochów? – usłyszał obok siebie czyjś głos. – To może lepiej obejść Rawską. Błoto mniejsze.
Poznał jednego z kompanów.
– Wszystko mi jedno. – machnął ręką.
– To i dobrze. Po drodze mi. Pójdziem razem. Zawsze weselej. A pana podobnież zmartwienie spotkało?
Wilczur nie odpowiedział.
– Wiadomo, rzecz ludzka. A ja panu powiem, że na zmartwienie to jeden jest tylko sposób: zalać cholerę na glanc. Wiadomo, nie w takiej norze jak u tego Drożdżyka, któren kanciarz jest i wędlinę ze strychninami gościom daje. Ale tu niedaleko na Rawskiej ulicy jest porządna knajpa jak się patrzy. I zabawić się można, kielnerki gościom obsługują. A cena ta sama.
Szli znowu w milczeniu. Towarzysz, znacznie niższy i szczuplejszy od Wilczura, wziął go pod rękę i raz po raz zadzierał głowę, by spojrzeć nań spod daszka swojej cyklistówki. Minęli kilka przecznic, gdy pociągnął go w bok.
– No, to wstąpiem, czy jak?… Najlepiej zalać. To już tutaj. Na jednego.
– Dobrze – zgodził się Wilczur i weszli do knajpki.
Pierwszy łyk wódki nie przyniósł ulgi. Przeciwnie, jakby otrzeźwił zamglony umysł, następne jednak kolejki zrobiły swoje.
W sąsiedniej izbie chrapliwie grał orkiestron. Zapalono światła. Po jakimś czasie przyłączyli się do nich jeszcze dwaj mężczyźni, z wyglądu robotnicy. Tłusta, mocno wymalowana kelnerka przysiadła się również. Pili już trzecią butelkę, gdy nagle z bocznego pokoiku rozległ się głośny śmiech kobiecy.
Profesor Wilczur zerwał się na równe nogi. Krew uderzyła mu do głowy, przez sekundę stał nieruchomy. Byłby przysiągł, że poznał głos Beaty. Gwałtownym ruchem odepchnął zagradzającego mu drogę kompana i jednym skokiem znalazł się we drzwiach.
Dwie gazowe lampy jasno oświetlały nieduży pokój. Przy stoliku siedział brzuchaty, krępy człowiek i jakaś piegowata dziewczyna w zielonym kapeluszu.
Z wolna zawrócił, ciężko opadł na krzesło i wybuchnął łkaniem.
– Nalej mu jeszcze – mruknął człowiek w cyklistówce – ma łeb do wódy.
Potrząsnął Wilczura za ramię.
– Pij, bracie! Co tam!
Gdy o jedenastej knajpę zamykano, towarzysze musieli podtrzymać Wilczura, gdyż nie mógł już iść o własnych siłach. I tak, zataczając się swoim wielkim ciałem, chwiał nimi na wszystkie strony. Sapali z wysiłku. Na szczęście nie mieli dalekiej drogi. Za rogiem, w ciemnej pustej uliczce czekała dorożka z nastawioną budą. Bez słowa władowali Wilczura do środka i wcisnęli się z nim. Dorożkarz zaciął konia.
Po kilkunastu minutach domy przerzedziły się. Po obu stronach tu i ówdzie między parkanami błyskało światełko naftowej lampy. Wreszcie i te znikły. Natomiast w nozdrza uderzył cuchnący odór wielkich zwalisk śmieci. Dorożka skręciła w bok, ustało od razu klaskanie kopyt końskich. Na miękkiej, gruntowej drodze nie było ich słychać. Dojechali do pierwszej glinianki.
– Stój, najlepiej tu – odezwał się cichy głos.
Nasłuchiwali przez chwilę. Z daleka jednostajnym głosem huczało miasto. Tu dokoła panowała zupełna cisza.
– Wylewaj go – rozległa się krótka komenda.
Trzy pary rąk wczepiły się w bezwładne ciało. Po chwili zawartość kieszeni została wyjęta. Bez trudu zdjęli też palto, marynarkę i kamizelkę. Nagle, widocznie pod wpływem zimna, Wilczur oprzytomniał i zawołał:
– Co to, co robicie?…
Jednocześnie usiłował poderwać się z ziemi. W chwili jednak, gdy już stał na nogach, otrzymał straszny cios w tył głowy. Bez jęku zwalił się niczym kłoda. Ponieważ zaś padając zatoczył się aż na brzeg wielkiego dołu, do którego zsypywano śmieci, ciało po pochyłości zsunęło się na dno.
– Cholera! – zaklął jeden – nie mogłeś przytrzymać?
– A po co?
– Durny szczeniak! Po co? Złaź teraz do glinianki po buty i portki.
– Sam złaź, kiedyś taki chytry.
– Co ty powiesz?! – pierwszy zbliżył się doń groźnie.
Zanosiło się na rozprawę, gdy ozwał się flegmatyczny głos dorożkarza, który dotychczas w milczeniu palił papierosa.
– A ja mówię: jadziem. Chcecie, żeby nas tu nakryli?…
Mężczyźni opamiętali się i wskoczyli do dorożki. Koń ruszył z miejsca. Przed wjazdem na główną szosę zatrzymali się, dorożkarz wyciągnął spod kozła stary worek i dokładnie obtarł wszystkie koła ze śmieci, które się do nich poprzylepiały, po czym wskoczył, cmoknął na szkapę i wkrótce na polach zapanowała dawna cisza.
W ciągu dnia nikt tu nie zaglądał, a nocą tym bardziej. Nad ranem tylko zaczynał się przy gliniankach ruch. To chłopi z wiosek, położonych w promieniu kilkunastu kilometrów od stolicy, trudniący się wywożeniem śmieci z miasta, przyjeżdżali ze swoim cuchnącym ładunkiem. Przyjeżdżali, wysypywali z fur śmieci i z paruzłotowym zarobkiem wracali do domu. Sumienniejsi zwalali nieczystości wprost do glinianek, tak jak było przykazane, inni, korzystając z braku kontroli, wysypywali je wprost na pole.
Stary Paweł Bańkowski, gospodarz z Brzozowej Wólki, lubił jednak uczciwą robotę. Dlatego właśnie podjechał nad gliniankę i systematycznie wypróżniał swoją furę. Nie śpieszył, bo i kobyle trzeba było dać wypocząć przed drogą, a i sam cierpiał już na zadyszkę, co w jego wieku było rzeczą zrozumiałą.
Właśnie skończył i mościł sobie na pokrywie worek z resztkami siana, gdy z dołu posłyszał wyraźne stękanie. Przeżegnał się na wszelki wypadek i nastawił uszu. Stękanie odezwało się głośniej.
– Ej tam! – zawołał. – Co za licho?
– Wody – zajęczał słaby głos.
Głos ten wydał się Pawłowi Bańkowskiemu znajomy. Właśnie wieczorem jechał do miasta i widział Mateusza Piotrowskiego z Byczyńca, który tak samo jechał i też na zwózkę śmieci. Coś tknęło Bańkowskiego, że to właśnie Piotrowski. I głos ten sam, i zawsze do tej glinianki zsypywał. A i wypić lubił. Po pijanemu wpadł do dołu, może sobie co przetrącił i leży.
Rozejrzał się. Ciemno jeszcze było, na wschodzie ledwie szarzało. Jeżeli Piotrowski swoją furmankę tu zostawił, koń na pewno sam powlókł się do Byczyńca.
– A to wy, panie Piotrowski? – zapytał. – Wpadliście czy jak?…
Jedyną odpowiedzią był cichy jęk.
„A może go te miejskie urządziły?” – zastanowił się gospodarz. Po ludziach z miasta wszystkich najgorszych rzeczy zawsze się spodziewał.
Pomacał nogą pochyłość, po namyśle wrócił do konia, odwiązał postronki zastępujące lejce, sczepił je, mocnym supłem przywiązał do osi i trzymając się sznura zszedł na dół.
– Panie Mateuszu, a odezwijcie się, bo ciemno – zawołał. – Gdzie wy?
– Wody!… – posłyszał głos tuż przy sobie.
Pochylił się i namacał ramię.
– Nie mam wody, skąd woda? Musicie wyleźć na wierzch. A gdzie wasz koń?… Pewnikiem sam do domu poszedł?… No, nie dźwignę was, spróbujcie wstać.
Ubił nogami śmiecie, zaparł się i szarpnął bezwładnym ciężarem.
– Ruszcie się. Dalej go! Sam nie dam rady.
– Nie mogę.
– Ooo! Nie mogę! Natężcie się. Dyć nie będziecie tu zdychać.
Ręce Bańkowskiego natrafiły na gęstą ciecz oblepiającą włosy. Powąchał swoje palce i zapytał:
– Zabili was, co?
– Nie wiem…
Chłop zastanowił się.
– Tak czy siak, nie będziecie tu zdychać. Tfu!… Uważacie, mam postronek, żebyście jeno wstali, to jakoś się podciągniecie.
Leżącemu widocznie wracały siły, gdyż poruszył się raz, drugi, lecz znowu opadł, choć Bańkowski podtrzymywał go jak mógł.
– Nie ma co – orzekł – trzeba iść po pomoc. Pewno już ludzie nadjechali.
Wygramolił się i po kilku minutach wrócił z dwoma innymi, tłumacząc im, że jakieś warszawskie łobuzy zabiły tu Piotrowskiego z Byczyńca. Chłopi bez gadania zabrali się do roboty i wkrótce wyciągnęli rannego i ułożyli go na wozie starego. Zresztą uratowany poczuł się lepiej, bo usiadł sam i zaczął skarżyć się na zimno.
– Ledwo go w portkach zostawili psiekrwie – zaklął jeden z gospodarzy.
– Trza by do komisariatu – zauważył drugi.
Bańkowski wzruszył ramionami.
– Nie moja sprawa. Podwiozę go do Byczyńca, i tak po drodze, a tam niech jego synowie robią, co chcą. Czy na posterunek, czy jak.
– Ano – przytaknęli – pewno. Ich rzecz.
Stary podsunął leżącemu worek z sianem pod głowę, sam usiadł na gołych deskach i targnął lejcami. Gdy wjechali na szosę, usadowił się wygodniej zdrzemnął się. Kobyła sama dobrze znała drogę.
Obudził się, gdy już jasno było na niebie. Obejrzał się i przetarł oczy. Za nim na wozie przykryty derką leżał jakiś nieznajomy człowiek. Duża, obrzękła twarz, czarne włosy zlepione na ciemieniu zakrzepłą krwią. Bańkowski przysiągłby, że nigdy w życiu go nie widział. A już do Piotrowskiego z Byczyńca wcale nie był podobny. Wzrostem chyba i tuszą, bo też był kawał chłopa. Spod krótkiej, dziurawej derki wyzierała cienka, podarta koszula, umazane w błocie spodnie i miejskie trzewiki.
– Ki diabeł! – zaklął i zamyślił się, co tu z tym zdarzeniem zrobić.
Kalkulował, kalkulował, a wreszcie przechylił się w tył i potrząsnął pasażera za ramię.
– Hej, panie, obudź się! Licho nadało! Obudź się! Człowiek sam na siebie przez niego biedy napyta… Obudź się!
Pasażer z wolna otworzył oczy i podniósł się na łokciu.
– Coś pan za jeden?… – gniewnie zapytał chłop.
– Gdzie jestem, co to? – odpowiedział pytaniem pasażer.
– A dyć na moim wozie. To nie widzisz?
– Widzę – mruknął człowiek i z trudem usiadł, podciągając nogi.
– No?
– A skąd ja się tu wziąłem?
Bańkowski odwrócił się i splunął przed siebie. Należało się namyślić.
– A ja wiem? – wzruszył wreszcie ramionami. – Ja spałem, a ty pewno na wóz wlazłeś. Z Warszawy, co?
– Co takiego?
– To i pytam, pan warszawiak?… Bo jeżeli tak, to nie masz czego ze mną jechać do Wólki ani do Byczyńca. Ja do domu jadę. A pan przecież nie do Wólki. O, już mnie za tamtym wiatrakiem skręcać trzeba… Wysiądźcie czy jak?… I tak do rogatki będzie stąd z dziesięć kilometrów…
– Dokąd? – zapytał człowiek, a w jego oczach było zdumienie.
– Dyć mówię, do warszawskiej rogatki. Wy z Warszawy?
Człowiek wytrzeszczył oczy, przetarł czoło i powiedział:
– Nie wiem.
Bańkowskiego aż poderwało. Teraz już poznał, że ma do czynienia z łobuzem. Pomacał się ostrożnie po piersiach, gdzie miał ukryty woreczek z pieniędzmi, i rozejrzał się. W odległości może pół kilometra ciągnęły się furmanki.
– Cóż to udajesz głupiego – warknął – nie wiesz, skąd jesteś?
– Nie wiem – powtórzył człowiek.
– To ci się chyba rozum pomieszał. A tego, kto ci łeb rozbił, pewno też nie wiesz?
Tamten obmacał sobie, głowę i mruknął:
– Nie wiem.
– No to złaź z wozu! – krzyknął zirytowany do ostateczności chłop. – Dalej go! Złaź!
Ściągnął lejce i kobyła stanęła. Nieznajomy posłusznie zgramolił się na szosę. Zlazł i stał rozglądając się, jakby nieprzytomny, na wszystkie strony. Bańkowski widząc, że obcy nie ma widocznie żadnych złych zamiarów, postanowił mu jednak przemówić do sumienia.
– To ja z tobą po ludzku, po chrześcijańsku, a ty jak do psa. Tfu, miejskie ścierwo! Pytam, czy z Warszawy, to nawet powiada, że nie wie. To może też nie wiesz, że cię matka urodziła?… Może nie wiesz, coś za jeden i jak się nazywasz?…
Nieznajomy patrzał nań szeroko otwartymi oczami.
– Jak?… nazywam się?… Jak?… Nnnie… nie wiem…
I w jego twarzy skurczyły się mięśnie jakby ze strachu.
– Tfu! – splunął Bańkowski i nagle zdecydowany świsnął batem po grzbiecie konia. Wóz potoczył się naprzód.
Odjechawszy ze dwa stajania gospodarz obejrzał się: nieznajomy szedł brzegiem szosy za nim.
– Tfu! – powtórzył i podciął szkapę, aż przeszła w kłusa.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке