Profesor Wilczur umilkł na chwilę. Jego oczy z wolna przesuwały się przez wypełnioną po brzegi aulę. Panowała zupełna cisza. Czuł w tym audytorium, że każde jego słowo trafia wprost do serc, że każde serce odpowiada mu żywym oddźwiękiem.
– Bo powołanie lekarza – zabrzmiał znów jego głos – jest tworem tej największej i najszczytniejszej miłości, miłości bliźniego, jaką Bóg zasiał w naszych oschłych sercach. Powołanie lekarza to wiara w braterstwo, to szczytne świadectwo wspólnoty ludzkiej. I gdy pójdziecie w świat, by swe posłannictwo pełnić, pamiętajcie przede wszystkim o jednym: kochajcie.
Stał jeszcze chwilę nieruchomy i milczący, później uśmiechnął się, lekko skinął głową i swoim ciężkim, sprężystym krokiem wyszedł z auli.
Ileż to razy, ileż setek razy po skończonym wykładzie przemierzał ten szeroki korytarz, goniony głośną falą wrzawy, która wybuchała w auli po jego wyjściu. Ale dziś nie był to zwykły wykład i nie o zwykłych rzeczach mówił profesor Wilczur swoim słuchaczom. I sam nie był w zwykłym nastroju.
W ciągu ostatnich tygodni docierały do niego coraz dlań dziwniejsze i coraz boleśniejsze wiadomości. Pierwotnie zaskoczyły go tak dalece, że nie mógł się w nich zorientować. Wydały mu się czymś przypadkowym, niezrozumiałym, wręcz absurdalnym. Nie dlatego, że dotyczyły jego osoby: gdyby podobnie uwłaczające rzeczy opowiadano o profesorze Dobranieckim, o doktorze Rancewiczu, Biernackim czy bodaj o młodym Kolskim, wstrząsnęłoby to Wilczurem równie silnie.
Do dziś dnia nie chciał i nie mógł uwierzyć, by ta kampania oszczerstw przeciw niemu była akcją zorganizowaną i wychodziła z jednego źródła. Nie wierzył, gdyż nie miał przecie wrogów. Nikomu zła nie życzył, nikomu krzywdy nie wyrządził. Przez całe swoje życie wierny był tym wskazaniom, którymi zakończył dzisiejszy wykład.
– To niemożliwe – powtarzał sobie idąc jasnym korytarzem.
Dopiero przed drzwiami dziekanatu spojrzał na zegarek. Była jedenasta. W pierwszym pokoju ku swemu zdumieniu zobaczył kilku nieznanych sobie panów. Wstali, gdy wszedł, a sekretarz objaśnił:
– Właśnie to panowie z prasy. Chcieli prosić pana profesora o wywiad.
Wilczur uśmiechnął się.
– Jeszcze panom mało? Sądziłem, że po trzech latach już wreszcie zdołaliście nasycić ciekawość waszych czytelników. Zanudzicie ich moją osobą i moimi przeżyciami.
– Nie, panie profesorze – odezwał się jeden z dziennikarzy. – Tym razem chodzi nam o pańskiego nowego pacjenta.
– O pacjenta? O którego pacjenta?
– O Leona Donata.
Wilczur rozłożył ręce.
– Cóż ja panom o tym mogę powiedzieć… To nic poważnego. O ile wiem z relacji moich mediolańskich kolegów, operacja będzie łatwa i nie grozi żadnymi, nawet błahymi następstwami.
– Jednak, panie profesorze, to jest operacja gardła, gardła, które daje kilka milionów złotych rocznie. No i popularność Donata. Pan profesor rozumie, że ta operacja jest zdarzeniem najbardziej interesującym dziś nie tylko Warszawę, lecz i całą Europę, ba, cały świat. Cokolwiek by pan profesor nam o niej zechciał powiedzieć, będzie zawsze sensacją.
– No, dobrze – zgodził się Wilczur. – Muszę jednak już jechać do lecznicy i po drodze służę wam wszystkimi informacjami.
Na dole czekała wielka czarna limuzyna profesora. Zajęli w niej miejsce i podczas gdy auto sunęło zatłoczonymi ulicami, dziennikarze skrzętnie zapisywali w notesach wywody Wilczura.
W nawale zajęć teraz dopiero uświadomił sobie, że istotnie na jego lecznicę w dniu tym będą zwrócone oczy milionowych rzesz wielbicieli wielkiego śpiewaka. Doktor Łucja Kańska już wczoraj mu mówiła, że cała prasa polska z wielkim zadowoleniem zanotowała wiadomość o decyzji Donata, który nie ufając chirurgom włoskim, francuskim i niemieckim, postanowił powierzyć operację swego gardła właśnie jemu, profesorowi Wilczurowi, i dlatego zdecydował się na daleką podróż do Warszawy.
Chociaż z opisów i zdjęć wynikało, że operacja w istocie była błaha i łatwa, Wilczur nie mógł się dziwić obawom śpiewaka, dla którego głos był całą racją istnienia, a maleńkie drgnięcie ręki chirurga podczas zabiegu pozbawiłoby go sławy i kolosalnych dochodów.
Po przybyciu do kliniki Wilczur zauważył, że i tu panuje podniecenie. Przede wszystkim przed bramą zebrał się ogromny tłum w oczekiwaniu na przyjazd śpiewaka. W hallu i na korytarzach panował wielki ruch. Wilczur pożegnał się z dziennikarzami i po drodze do swego gabinetu zajrzał jeszcze do pokoju dyżurnego internisty. Zastał tu pielęgniarkę i zapytał:
– Kto dziś ma dyżur?
– Doktor Kańska, panie profesorze.
Skinął głową.
– To dobrze.
U siebie zastał profesora Dobranieckiego dyskutującego o czymś z młodym Kolskim. Obaj byli jakby podnieceni rozmową, lecz umilkli, gdy Wilczur wszedł. Przywitali się w milczeniu, po czym Kolski w krótkich i rzeczowych zdaniach zreferował Wilczurowi stan zdrowia kilku pacjentów i zakończył:
– Inżyniera Lignisa pan profesor miał sam dziś zbadać. Pani Laskowska i pan Rzymski również prosili, by pan profesor ich odwiedził osobiście. To wszystko na trzecim piętrze. Ten biedak, którego przywieziono wieczorem z pogruchotaną miednicą, miał nad ranem wylew wewnętrzny i jest w agonii. Zdaje się, że już mu nic nie pomoże.
– Dziękuję panu, kolego – odpowiedział Wilczur i spojrzawszy na zegarek dodał: – Muszę przede wszystkim obejrzeć gardło Donata. Czy mała sala operacyjna przygotowana?
– Tak jest, panie profesorze.
– Dużą pan dzisiaj, kolego, zajmie na dobre cztery godziny, prawda? – zwrócił się Wilczur do Dobranieckiego. – Cieszyłbym się, gdyby pan go zdołał uratować.
Dobraniecki wzruszył ramionami.
– Rzecz zupełnie beznadziejna. Jedna szansa na sto.
Podczas gdy Wilczur nakładał kitel, pod oknami rozlegały się okrzyki coraz głośniejsze i głośniejsze. Lekarze uśmiechnęli się do siebie. Zrozumieli się bez słów. Kolski jednak zauważył:
– Ludzie jednak wyżej cenią sztukę niż zdrowie. Żadnemu z nas nie robiono by takich owacji.
– Zapomina pan, kolego, o profesorze Wilczurze i o jego popularności – lekko rzucił Dobraniecki.
– Popularność tę zawdzięczam nie temu, że jestem lekarzem, lecz temu, że byłem pacjentem – odpowiedział Wilczur i wyszedł z gabinetu. Zaraz po nim wyszedł Kolski.
Dobraniecki ciężko opadł na fotel. Jego twarz jakby zastygła w skupieniu. Po chwili nacisnął dzwonek. Weszła pielęgniarka.
– W którym pokoju umieszczono Donata? – zapytał krótko.
– W czternastym, panie profesorze.
– Moja operacja o pierwszej?… Proszę dopilnować, by zawiadomiono doktora Biernackiego. Dziękuję pani.
Gdy wyszła, wstał i spojrzał na zegarek. Przeczekał pół godziny, po czym wyszedł. Na pierwsze piętro prowadziły szerokie marmurowe schody. Numer czternasty był tuż przy nich. Zapukał i wszedł. Donat przebierał się przy pomocy pielęgniarki. Ujrzawszy Dobranieckiego, zawołał wesoło:
– O, profesorze! Jakże się cieszę, że pana widzę. Będziecie mnie dziś zarzynali.
– Dzień dobry, mistrzu. Wygląda pan świetnie – przytrzymał rękę śpiewaka w swojej – ale dlaczego pan używa liczby mnogiej? Przecież wyraźnie pan zażądał, by operował pana Wilczur. Nie ma pan zaufania, drogi mistrzu, do swego dawnego lekarza.
– Pełne zaufanie mam do pana, profesorze – z przymusem zaśmiał się Donat.
– Dajmy pokój tym sprawom – swobodnym tonem odpowiedział Dobraniecki. – Niechże mi pan powie, co się z panem działo, oczywiście nie o swoich sukcesach artystycznych, bo tego jest pełna prasa, ale jak tam z pańskimi prywatnymi historyjkami. Czy wciąż pan tak niepohamowanie korzysta ze swoich sukcesów miłosnych?
Donat wybuchnął szczerym śmiechem:
– Ach, tego nigdy nie dosyć! – Zaświeciły mu się oczy.
– Powinien pan bardziej oszczędzać serca kobiet w przenośni i własne bez przenośni – zażartował Dobraniecki.
Nie mówił tego bez podstaw. Donat mimo swego kwitnącego wyglądu, niemal atletycznej budowy i żywiołowego temperamentu już od lat młodzieńczych nie odznaczał się zbyt mocnym sercem. Jego matka, korzystając z zażyłych stosunków z Dobranieckim, nieraz zwracała się doń w owych czasach po poradę dla syna.
Donat z ożywieniem opowiadał właśnie o jakiejś swojej nowej przygodzie, gdy zapukano do drzwi. Była to doktor Kańska. Zgodnie z regulaminem miała zbadać pacjenta przed operacją. Zastawszy tu jednak profesora i pacjenta już przygotowanego do stołu operacyjnego, zatrzymała się w progu.
– Pani mnie szuka? – zapytał Dobraniecki. – To bardzo dobrze, że panią widzę. Niech pani będzie łaskawa, koleżanko, zbadać tego mego staruszka. Pani wie, pokój 62. Wkrótce idzie na stół. Parę zastrzyków wzmacniających, o ile uzna to pani za wskazane, przydałoby się. Dziękuję pani, niech się pani pośpieszy.
Doktor Łucja chciała o coś zapytać, lecz Dobraniecki odwrócił się już do Donata ze słowami:
– I cóż dalej, mistrzu?
– Bardzo ładna dziewczyna – zaciekawił się Donat. – Czy to lekarka?
– Tak, to nasza młoda internistka – wyjaśnił Dobraniecki.
Po kilku minutach zjawił się doktor Kolski z pielęgniarzem.
– Już czas, mistrzu, na salę operacyjną.
Punktualnie rozpoczęła się operacja.
Zabieg nie należał ani do ciężkich, ani do trudnych. Ze względu jednak na bezpieczeństwo gardła pacjenta zastosowanie miejscowego znieczulenia nie było wskazane i Donata poddano ogólnej narkozie.
Przy operacji asystowali doktor Januszewski i doktor Kolski. Silne światło projektora odbijało się w lustrzanej tarczy i zwielokrotnione oświetlało wnętrze gardła operowanego. Z prawej strony, poza gruczołem występowała nieco ciemniejsza od otaczającej błony śluzowej narośl w kształcie połowy orzecha laskowego. Na razie wprawdzie nie zagrażała ona głosowi Donata, a nigdy jako nowotwór dobrotliwy nie mogła zagrażać jego zdrowiu, jednakże wciąż się w ostatnich czasach powiększała i bezpieczniej było ją usunąć. Przy sposobności trzeba było załatwić się z niedużymi zrostami, pozostałością po zeszłorocznym zapaleniu gardła. Wszystko razem według przewidywań profesora Wilczura nie powinno było zająć więcej niż dwadzieścia pięć do trzydziestu minut.
W ciszy sali operacyjnej elektryczny zegar wybijał takty sekund z niezmienną ścisłością. Dłuższa strzała zbliżała się właśnie do jedenastej minuty, gdy doktor Kolski, czuwający nad pulsem pacjenta, szybko odwrócił się do stojącej za nim sanitariuszki i dał ręką niecierpliwy znak.
Nie trzeba było słów.
Wprawne palce sanitariuszki już napełniły strzykawkę i po chwili igła zanurzyła się pod skórę pacjenta. Minęły dwie dalsze minuty i zabieg trzeba było powtórzyć.
W osiemnastej minucie profesor Wilczur musiał przerwać operację.
Sala wypełniła się tupotem szybkich kroków. Wózek z aparatem tlenowym. Sztuczne oddychanie. Nowe zastrzyki.
W dwudziestej piątej minucie pacjent nie żył.
Przyczyna śmierci nie wymagała żadnych wyjaśnień. Dla wszystkich było jasne: serce operowanego nie zniosło narkozy. Profesor Wilczur zdjął rękawice i maskę, jego twarz zastygła w jakimś kamiennym wyrazie. Nie miał sobie nic do wyrzucenia, a jednak śmierć człowieka w jego lecznicy podczas przeprowadzanej przezeń operacji, operacji w dodatku tak błahej, była dlań ciosem.
Nie zastanawiał się jeszcze w tej chwili nad tym, jakie echa ten tragiczny wypadek wywoła, jakie skutki za sobą pociągnie. Dla niego osobiście było rzeczą straszną, że w lecznicy, której był kierownikiem, przez jakieś niezrozumiałe zaniedbanie, przez czyjś błąd czy niesumienność zadano śmierć człowiekowi, który jeszcze przed półgodziną uśmiechnięty i pełen ufności powierzał mu troskę o swoje zdrowie i życie.
W spojrzeniu personelu Wilczur odkrył odbicie własnych myśli. Bez słowa wyszedł z sali operacyjnej. W ubieralni powoli zdejmował kitel jakby przygnieciony ogromnym zmęczeniem.
Gdy przyszedł do swego gabinetu, zastał w nim niemal cały wyższy personel zakładu: doktora Rancewicza, docenta Biernackiego, który dostał swego nerwowego tiku, Dobranieckiego w milczeniu palącego papierosa, Kolskiego, bladego i z ponurą twarzą, Żuka, doktor Łucję Kańską i jeszcze kilka osób. Panowało zupełne milczenie. Profesor Wilczur zbliżył się do okna i po dłuższej chwili, nie patrząc na nich, zapytał:
– Który z kolegów internistów miał dziś dyżur?
Odezwał się po krótkiej pauzie drżący i cichy głos doktor Kańskiej:
– Ja, panie profesorze.
– Pani? – jakby z lekkim zdziwieniem zapytał Wilczur. – Badała go pani przed operacją?
Teraz odwrócił się i patrzył na nią z wyrzutem w oczach. Właśnie ona, dla której żywił najwięcej sympatii, którą darzył największym zaufaniem, której rokował jako młodziutkiej lekarce najlepszą przyszłość, właśnie ona popełniła to straszliwe zaniedbanie…
– Czy pani zapomniała go zbadać?
Doktor Łucja potrząsnęła głową.
– Nie zapomniałam, panie profesorze, ale kiedy przyszłam do jego pokoju, zastałam tam pana profesora Dobranieckiego. Pan profesor Dobraniecki kazał mi zbadać innego pacjenta… więc sądziłam, że Donata zbadał już sam… Tak zrozumiałam, takie odniosłam wrażenie.
Oczy obecnych zwróciły się na Dobranieckiego, który zaczerwienił się z lekka i wzruszył ramionami.
– Czy kolega badał go? – zapytał go Wilczur.
W spojrzeniu Dobranieckiego błysnął gniew.
– Ja? Z jakiej racji. Przecież to należy do obowiązków dyżurnego internisty.
Jego wyniośle podniesiona głowa i ściągnięte rysy wyrażały oburzenie.
– Zdawało mi się… – zaczęła doktor Łucja ze łzami w głosie – odniosłam wrażenie…
– I cóż z tego? – ironicznie zapytał Dobraniecki. – Czy pani zawsze spełnia swoje obowiązki, obowiązki, od których zależy życie pacjenta, tylko wtedy, gdy się pani nic nie zdaje, gdy pani nie odnosi jakichś tam wrażeń?…
Doktor Łucja przygryzła wargi, by nie wybuchnąć płaczem. W ciszy odezwał się wzburzony głos doktora Kolskiego:
– Spotkałem koleżankę na korytarzu i powiedziała mi, że pan profesor to załatwił… Że pan profesor jest osobistym znajomym Donata…
Dobraniecki zmarszczył brwi.
– Właśnie, wstąpiłem doń jako do dawnego znajomego, by zamienić kilka zdań. Oczywiście zbadałbym mu serce, gdyby mi mogło przyjść na myśl, że pani tak lekkomyślnie zaniedba wykonania swego obowiązku.
Po twarzy Łucji spływały łzy. Wargi jej drgały, gdy mówiła:
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке