Читать бесплатно книгу «Dr. Murek zredukowany» Тадеуша Доленги-Мостовича полностью онлайн — MyBook
cover

Boczarski do wizytowego ubrania nie nałożył lakierek. Był w czarnych gemzowych półbucikach, co u niego nie mogło być przypadkowe i Murek zanotował to sobie, jako wskazówkę na przyszłość. W tej i zbliżonych dziedzinach dr. Murek dostrzegał wiele braków swego wychowania, a chociaż sam do nich nie przywiązywał wagi, zdawał sobie sprawę z ich roli w życiu. Pod tym względem dom państwa Horzeńskich traktował poniekąd, jak kursy dokształcające. Ilekroć zaś zdawało mu się, że razi innych swoją nieznajomością form towarzyskich, odczuwał coś w rodzaju żalu do swego opiekuna, ś. p. doktora Słowińskiego. Skolei robił sobie za te nadmierne pretensje gorzkie wymówki. I tak wszystko jemu i tylko jemu zawdzięczał. Począwszy od pierwszych tajemnic alfabetu, a kończąc na wszystkiem tem, czem był dzisiaj. Więcej! Zawdzięczał mu tę równowagę duchową, ten spokój wewnętrzny, tę trzeźwą i uczciwą ocenę życia, ten czynny i z głęboko pojętego obowiązku, wypływający swój stosunek do rzeczywistości, do państwa, do narodu, społeczeństwa i ludzkości. Jakże łatwo było zwichnąć się w młodzieńczych latach. Skusić się atrakcyjnością światoburczych haseł, utopijnych programów, politycznych fantazyj! Albo uledz pokusom egzotycznego indywidualizmu, stać się jednem z tych ludzkich zwierząt, żerujących bezpożytecznie i samolubnie, pasorzytem cynicznym i nietwórczym zastawiającym się przed odpowiedzialnością za własną egzystencję cynicznem pojmowaniem doczesności.

– Niema rzeczy błahych, niema czynów obojętnych, mój Franku – mawiał ś. p. dr. Słowiński.

Tą też zasadą kierował się w całem swem życiu. Przez długie lata aż do osiągnięcia rangi radcy dworu i emerytury pracował w galicyjskiej administracji krajowej, uprawiał działalność społeczną, był ceniony i szanowany. Klęską jego życia było to, że nigdy nie ożenił się i nie założył rodziny, co uważał za podstawowy obowiązek człowieka. Dlaczego go nie dopełnił? Murek nie dowiedział się nawet z papierów i pamiętników zmarłego. Dość, że to swoje sprzeniewierzenie się własnym zasadom, okupił wychowaniem i wykształceniem trzech ubogich chłopców: Jana Bardonia, który zginął w randze porucznika armji austrjackiej w roku 1915-ym pod Przemyślem, a po którym radca do śmierci nosił żałobę, Hieronima Pasieckiego, obecnie prokuratora sądu apelacyjnego i najmłodszego z nich, Franciszka Murka.

Po radcy odziedziczył dr. Murek sporą bibljotekę dzieł prawniczych, filozoficznych i moralistycznych, a jeszcze bardziej wymowny od drukowanego spadku testament poglądów, związanych w logiczny system, w którym świat był uorganizowany, jak wielka piramida, według rozumnych, a zatem świętych praw hierarchji, o stopniu zaś, o kondygnacji w tej piramidzie dla poszczególnego człowieka, decyduje jego wartość wewnętrzna i przydatność społeczna, jego zasługi, cnoty obywatelskie i ludzkie, poziom umysłu, ciężar wiedzy, a także charakter czyli wola i trwałość zasad. Wszelkie zakłócenia w tym uporządkowanym obrazie są zgubą dla całości, a klątwą dla winowajców.

Franciszek Murek przejął ten spadek i był sumiennym jego wyznawcą, nietylko przez pietyzm dla zmarłego, lecz i z własnego najgłębszego przeświadczenia. Zawsze na bodaj najdrobniejszym odcinku swojej pracy nie zaniedbywał niczego, by wypełnić zadanie, już przez to wielkie i ważne, że stanowiące cegiełkę w strukturze całej piramidy.

Jak był pilnym uczniem w gimnazjum, niemniej pilnym słuchaczem prawa na Uniwersytecie, a później urzędnikiem, starającym się powierzone mu obowiązki wypełnić jaknajlepiej, tak też uważał za konieczne przyswojenie sobie takich form zewnętrznych, które w jego pozycji są nieodzowne.

Dlatego słuchając wywodów pana Horzeńskiego o etykiecie dworskiej, która wydawała mu się śmiesznem komedjanctwem, szybko przywołał siebie do porządku wyjaśnieniem sobie, że nie powinien zbyt pohopnie osądzać przedmiotu, którego w demokratycznym ustroju nie mógł poznać, a który zapewne ma rację i sens istnienia już przez to samo, że istniał.

Nie mógł jednak skupić uwagi. Drażniła go przeciągająca się nieobecność Niry. Nie był pewien, ale zdawało mu się, że z odległego pokoju słyszy jej głos, jakby rozmawiała przez telefon.

Zjawiła się dopiero przy stole. W czarnej wieczorowej sukni z matowego jedwabiu, obcisłej i wąskiej u kolan, wyglądała, jak giętka łodyga zakończona jasnym kwiatem szerokiego dekoltu i małej, kształtnej głowy. Wiedział, że nie można jej było nazwać pięknością, wiedział, iż wielu mężczyzn razi jej dumne podniesienie głowy i wyzywające spojrzenie, i niemniej wyzywające duże, jędrne usta, a jednak przy każdem nowem spotkaniu doznawał jakby olśnienia. Wydawała mu się za każdym razem nieskończenie wspanialsza, niespodziewanie doskonalsza od tej, którą przecie z drobiazgową ścisłością umiał przy każdem przymknięciu oczu, wytworzyć w wyobraźni.

Gdy podawała mu rękę, Murek powiedział kilka słów zdawkowych i bez sensu. Przy stole siedział naprzeciw Niry. Tak, nie omyliło go pierwsze spojrzenie: napewno miała jakieś przykrości, może nawet płakała. Oczy były mocno podsinione, brwi lekko ściągnięte i bledsza była, niż zwykle, tylko usta zdawały się płonąć. Nie używała żadnych różów, ani karminu do warg. I tak zwracała uwagę kolorytem złotawej cery, miedzianym połyskiem czarnych włosów, głęboką, lśniącą czernią oczu i ciemnym rumieńcem policzków.

Przypatrywał się narzeczonej, nie odrywając – o ile pozwalała na to ogólna rozmowa – spojrzenia. Przy kolacji Nira zapytała go dwa razy o jakieś obojętne rzeczy, pozatem milczała. Babcia również, jakby czemś skłopotana, całą uwagę skupiała na jedzeniu. Przy stole siedziano prawie półtorej godziny. Były przekąski, później jakaś ryba i kwiczoły, a na zakończenie krem z konfiturami. Ci ludzie przejadali sumy!

Czarną kawę podano w hallu, gdzie też rozstawiono stoliki do brydża. Dr. Murek skorzystał ze sposobności i wszedł za Nirą do buduaru.

– Jaka szkoda – zaczął – że będę musiał grać. Tyle sobie obiecywałem…

Nie dokończył i uśmiechnął się prosząco. Nira spojrzała nań roztargniona:

– Ach tak – powiedziała bez intonacji.

– Pani miała dziś jakieś zmartwienie, panno Niro?

– Ja? – zdziwiła się i niespodziewanie roześmiała się wesoło i szczerze – ależ wprost przeciwnie!

Dziwnie onieśmielił go ten wybuch wesołości.

– Nie rozumiem – zająknął się – bardzo się cieszę, ale myślałem… Pani źle wygląda…

– Ach, rzeczywiście – spojrzała w lustro – przepraszam, panie Franku… Tak, tak, bolała mnie głowa. A… a cóż pan?… Dużo było dziś roboty z tym kontrolerem?

– Nareszcie skończyła się – zatarł ręce. – Gąsowski wyjechał.

– Samochodem? – zainteresowała się.

– Jakim samochodem?… Cóż znowu, koleją. Przypuszczam, że koleją, bo i przyjechał…

– Nie wiem, ktoś mi wspominał, że miał go zabrać pan Junoszyc swoim Mercedesem.

– Skądże… Wątpię…

– Może mi się przesłyszało – wzruszyła ramionami.

– A kto o tem mówił?

– Och, jakiż z pana nudziarz. Nie pamiętam – w jej głosie zabrzmiało zniecierpliwienie.

– Niech pani wybaczy, panno Niro – z nabożeństwem wziął jej rękę i pocałował, – zastanowiło mnie to… Ze względu na pana Junoszyca. Zresztą przypuszczałem, że wyjedzie. Niestety, nie mogliśmy przyjąć jego oferty…

Wydęła usta:

– Naturalnie. Ponieważ ja ośmieliłam się prosić pana o życzliwe ustosunkowanie się do tej sprawy… Naturalnie. O, nie, nie robię panu z tego zarzutu. W każdym razie już nigdy nie spróbuję obarczać pana swemi prośbami.

– Ale, panno Niro – zaśmiał się szczerze, – osobiście dla pani gotów byłbym ponieść największe straty, ale magistrat i miasto nie są moją własnością. Czyż pani nie bierze tego pod uwagę, że…

– Że pan chciał jaknajprędzej wykurzyć stąd człowieka, mając doń doprawdy bezzasadną niechęć. Owszem. Ale zapewniam pana, że to nie jest fair. Nie jest fair. I jeszcze panu powiem, że mężczyzna tego typu, co pan Junoszyc, nie potrzebuje ani mojej, ani niczyjej obrony. O, kto jak kto, ale on napewno nie!

Murek poczerwieniał. Chciał przekonać ją, że na odmowną decyzję w najmniejszym stopniu nie wpłynęły pobudki osobiste, chciał jaknajostrzej przywołać ją do porządku. Gorycz, oburzenie i ból, tak mu jednak skotłowały myśli, że tylko przygryzł wargi i spojrzał narzeczonej w oczy.

Zreflektowała się i machnęła ręką:

– Zresztą, co to mnie obchodzi. Mam wszakże nadzieję, że zmieni pan swoją metodę postępowania w stosunku do mnie w wypadku, gdybym została pańską żoną.

– Jakto… w wypadku? – wykrztusił i tak zbladł, że uznała za stosowne złagodzić sytuację:

– Gdy zostanę pańską żoną.

Gwałtownie chwycił ją za ręce:

– Panno Niro, Niro, błagam panią, niechże pani ma trochę dla mnie litości, odrobinę… serca… Pani nawet nie może sobie wyobrazić, jak panią kocham… jak…

Wargi mu drżały, głos wibrował. Pokrywał pocałunkami jej dłonie, tulił je do ust, do oczu, do czoła.

– O, przepraszam – rozległ się od drzwi głos pana Horzeńskiego. – Niro, daruj, ale pan Franciszek pożądany jest przy stoliku.

– Ależ, proszę bardzo – odpowiedziała chłodno.

Idąc do hallu, Murek stwierdził, że czoło, dłonie i twarz ma wilgotną od potu. Jeżeli ona to spostrzegła, mogła odczuć obrzydzenie. Niech djabli porwą te karty!

A karta szła mu tego wieczora, jak nigdy. Już w pierwszym robrze z niejakiem, a nawet z dużem ryzykiem zalicytował szlema w karo i zrobił go z kontrą. Nie uważał, lecz szczęście mu dopisywało. Po drugiej, wstając od stolika, był wygrany przeszło sto złotych. Najwięcej przegrał mecenas Boczarski i to najbardziej cieszyło Murka.

Panie już spały, oprócz babci, która wytrwale kibicowała synowi.

Murek wyszedł razem z Boczarskim, a że mieszkali przy jednej ulicy, musieli nadal znosić swoje towarzystwo, chociaż obaj nie byli tem zachwyceni. Deszcz ustał, niebo iskrzyło się gwiazdami, od rzeki ciągnął ostry, mroźny wiatr. Szli w milczeniu. Gdy przy kościele skręcali w Brzeską, mecenas zapytał:

– Od dawna zna pan radcę Gąsowskiego?

– Ja?… Dlaczego mecenas pyta?… Wcale go nie znałem.

– Hm… Szkoda, że doktór nie był na pożegnalnem śniadaniu w klubie. Dali dobre kaczki. Wcale nienajgorszy burgund.

– Mecenas był? – zdziwił się Murek.

– Ach, kogo tam nie było! Chyba ze trzydzieści osób. A jednak… pańska nieobecność zwróciła ogólną uwagę, doktorze.

– Moja? – wzruszył ramionami – cóż ja… Nie lubię takich bankietów.

Mecenas rzucił lekko:

– Różnie to komentowano.

– Co?

– Pańską nieobecność. Właśnie… Nawet Gąsowski głośno wyrażał zdziwienie, że pan jakby go unikał.

– Cóż w tem dziwnego. Nie rozumiem…

Boczarski ziewnął i machnął parasolem:

– Źle się wyraziłem. Gąsowski nie dziwił się, tylko stwierdził, że właściwie niema czemu się dziwić.

– Nie rozumiem – zniecierpliwił się Murek.

– Mój Boże, no nie słuchałem tego ze specjalną uwagą. Dał jakby do zrozumienia, że doktór go unika, gdyż nie chce przypomnieć mu swoją osobą jakichś dawnych historyj. Powiedział coś w tym rodzaju: – nazwisko pana Murka odrazu wydało mi się znajome, ale teraz już je dokładnie przypominam.

Murek stanął i wziął Boczarskiego za ramię:

– Ale, panie, ja nigdy go na oczy nie widziałem! Ja nie miałem z radcą Gąsowskim żadnych historyj! To jest jakieś nieporozumienie!

– Bardzo możliwe – obojętnie zgodził się mecenas.

– Więc cóż za pretensje?

– Czy ja wiem, drogi panie, – skrzywił się Boczarski – może pan miał w przeszłości takie, czy inne zdarzenia, które mogły się władzom nie podobać.

– Przecież nikogo nie okradłem, ani zamordowałem! – wybuchnął Murek.

– O zapewne, zapewne… Ale, drogi panie, w dzisiejszych czasach tyle ludzi należy do różnych niepożądanych organizacyj, wyznaje niebezpieczne poglądy… Namnożyło się tego. Tu komuniści, tam masoni, faszyści, antysemici, socjaliści, anarchiści… teroryści… djabli wiedzą.

Murek roześmiał się:

– Tylko, że ja, panie mecenasie, do żadnych takich rzeczy nie należę.

– Zapewne. Ale wie pan, co anglicy nazywają „szkieletami w szafie”?

– Nie.

– Takie różne sprawy, o których się już zapomniało, a które po latach odnajdują się niespodziewanie.

– Śmieszne rzeczy – odrzekł spokojnie Murek. – Ja nie mam żadnych szkieletów w szafie.

– Tak?… Tem lepiej. Widocznie to te… jakże… halucynacje… he… he… he.. No, dobranoc, doktorze, ograł mnie dziś pan paskudnie, ale zrewanżuję się. Dobranoc.

– Zawsze służę mecenasowi.

Rozstali się. Murek przyśpieszył kroku, koło komisarjatu policji, gdzie z okien bił ostry blask, spojrzał na zegarek. Stojący przed bramą posterunkowy zasalutował mu służbiście i życzliwie. W domu było zimnawo, pani Rzepecka nie lubiła wydawać na opał. Trzeba było cienką kołdrę uzupełnić letnim kocem. Rozmyślał o głupstwach usłyszanych od Boczarskiego, lecz nie przejmował się niemi zbytnio. Popierwsze mecenas miał zwyczaj nie trzymania się ścisłej prawdy, a podrugie wszystko to nie miało źdźbła podstaw.

Nazajutrz o ósmej był już w biurze. Przejrzał korespondencję, podyktował pannie Celinie kilka listów i wyszedł do Izby Skarbowej, by z prezesem Czakowskim ostatecznie uzgodnić rozrachunki z tytułu podatków komunalnych. Czakowski przyjął go mniej serdecznie, niż zwykle. Nie zaczął od pytania, którem zawsze witał Murka: – Kiedyż doktór zdecyduje się przejść z tego swego magistratu do nas? Natomiast powiedział, że jest zajęty i skierował Murka do swego zastępcy, doktora Żytniewicza.

Tu go też po upływie kwadransa złapał telefon panny Celiny.

– Był pan prezydent – mówiła przestraszonym głosem – strasznie się pieklił, że pana doktora niema, że wczoraj coś polecił panu doktorowi, a to nie jest wykonane…

Murek mruknął „dobrze”, przeprosił Żytniewicza i popędził do magistratu. Pamiętał o wczorajszem zarządzeniu prezydenta, lecz nie brał tej dyspozycji poważnie. I teraz chciał mu to wyperswadować, to też nie zachodząc do siebie, odrazu poszedł do Niewiarowicza.

– Pan prezydent mnie szukał? – zwrócił się do sekretarza Więcka.

– Tak. Bardzo się gniewał.

– Zaraz go udobrucham – uśmiechnął się i zawrócił do drzwi gabinetu, lecz sekretarz zatrzymał go:

– Pan prezydent zabronił kogokolwiek wpuszczać bez meldowania. Ja zaraz pana doktora zamelduję.

– Zwarjowałeś pan, panie Więcek? – żachnął się Murek. – Ja mam się meldować?!

– Cóż ja poradzę – rozłożył ręce – taki rozkaz.

– Ha, no to idź pan.

Więcek znikł bezszelestnie za drzwiami i po chwili wrócił:

– Pan prezydent prosi zaczekać.

– Czy tam ktoś jest?

– Nie, panie doktorze.

Murek spojrzał nań pytającym wzrokiem, lecz Więcek wbił oczy w biurko. Dwie maszynistki pod ścianą zerkały zaciekawione w stronę Murka.

Zaczął chodzić po pokoju. Minęło pięć minut, dziesięć. Czuł, że maszynistki nie spuszczają zeń oczu.

– Może pan doktór spocznie? – podsunął mu krzesło Więcek.

– Nie, dziękuję.

Starał się zachować spokój, lecz przychodziło mu to z trudnością:

– W tem musi coś być – powtarzał w myśli – musi coś być.

Po kwadransie dzwonek zabrzęczał trzykrotnie i Murek natychmiast wszedł do gabinetu. Niewiarowicz z ponurą miną i jakby ociągając się, podał mu rękę zza biurka.

– Dziwię się bardzo – zaczął oschłym tonem – że zaniedbuje pan swoje obowiązki. Nie mogę tolerować tego, bym musiał w godzinach urzędowych szukać swoich podwładnych po całem mieście.

– Byłem w Izbie Skarbowej, panie…

– To już nie należało do pana. O ile się nie mylę, wydałem panu wczoraj polecenie przekazania spraw podatkowych właściwemu referentowi. Tymczasem był pan łaskaw nie zastosować się… Tak… Zlekceważyć moje zlecenie. Ani pan Lassota, ani pan Kubinowski nic od pana nie dostali. To jest przeciwne mojemu pojęciu o porządku.

– Panie prezydencie. Bardzo przepraszam, ale sądziłem, że to nie jest aż tak pilne. Pozatem myślałem, że… zdawało mi się, że pan był zadowolony z mojego…

– Panie doktorze – przerwał Niewiarowicz – pan sądził, pan myślał, to panu wolno. Ale nie wolno panu ignorować moich dyspozycyj. Tak. Ma pan ściśle określony zakres spraw i proszę do nich wrócić. Jeżeli zaś to panu nie odpowiada… Ha… Wspominał pan, iż Czakowski ciągnie pana do siebie. Cóż?… W skarbowości można zrobić karjerę. Osobiście radziłbym panu… Tak. Tam dostałby pan etat…

Niewiarowicz dotychczas siedział nieruchomo i wyraźnie unikał wzroku Murka. Teraz wstał i zbliżył się do niego.

– Etatby pan dostał – powtórzył zachęcającym tonem. – Słowo daję, że życzę panu jak najlepiej. Jeżeliby pan chciał, to mogę nawet pomówić o tem z Czakowskim. Tak. Co?

Murek patrzał nań szeroko otwartemi oczyma:

– Ależ, panie prezydencie – wyjąkał. – Ja wcale nie miałem zamiaru… I dlaczego?… Przepraszam, jeżeli zawiniłem i na przyszłość…

– Na przyszłość – wpadł mu w słowa Niewiarowicz – powinien pan oceniać życzliwe rady. Ot co! Widzę, że panu praca w samorządzie nie odpowiada. Pan jest młody, doktorze, i życie przed panem. Tak. A tutaj co?… No, panie Franciszku, niech pan raz posłucha doświadczonej rady starego człowieka. Tak będzie najlepiej. Dla pana….

Murek oparł się ręką o krzesło. Teraz już nie wątpił, że wchodzą tu w grę owe niedorzeczne zarzuty Gąsowskiego, o których mówił Boczarski. Postanowił rzecz postawić jasno.

– Panie prezydencie – zaczął – mówiono mi, że wczoraj na bankiecie radca Gąsowski wyraził w stosunku do mnie, czy do mojej przeszłości jakieś podejrzenia. Otóż zapewniam pana prezydenta, że nigdy, pod żadnym względem nie zrobiłem nic takiego, czegobym musiał wstydzić się, cobym musiał ukrywać. I jeżeli dlatego pan prezydent chce, bym się usunął, gotów jestem świadkami udowodnić…

Głos mu uwiązł w gardle. Niewiarowicz poczerwieniał i wybuchnął:

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Dr. Murek zredukowany»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно