Od poczty w Kazeniszkach do jakutowskiego dworu nie było więcej ponad cztery kilometry, ale zamieć zrobiła się taka, że stary Marciejonek, chociaż znał tu każde drzewo przydrożne i każdy kamień, nadłożył jeszcze dobrych dwa, zanim przez tumany śniegu dostrzegł pierwsze światła.
Zresztą we dworze tylko dwa okna były oświetlone, i to słabo, bo większą część szyb pozaklejano gazetami. Drzwi frontowego podjazdu od lat były nieczynne i zabite deskami, od kuchennej zaś sionki śnieg zawalił furtkę powyżej pasa tak, że posłaniec z trudem, klnąc i sapiąc, dotarł wreszcie do klamki. Drzwi nie były zamknięte. W sionce59, gdzie wycie wiatru nie było już tak głośne, dosłyszał dźwięki harmonii, na której ktoś w głębi domu wygrywał trepaka60.
Marciejonek wszedł do ciemnej kuchni, nie śpiesząc się odwiązał baszłyk61, linkę, którą miał ściągnięty kożuch, otrząsnął się i wydobywszy z zanadrza telegram, zastukał do drzwi, a nie usłyszawszy odpowiedzi, wszedł do pokoju, który dawniej, jeszcze za życia starych państwa Korniewickich, był kredensem62. Na podłodze leżało kilka połamanych krzeseł, jakieś rozbite garnki i butelki. Potykając się, dotarł do jadalni, zawalonej słomą i również ogołoconej od dawna z mebli. Zapach kiszonej kapusty mieszał się tu ze stęchłym piwnicznym powietrzem.
Z sąsiedniego pokoju dolatywały zmieszane piskliwe głosy.
– Tfu! – splunął Marciejonek. – Wstydu przed ludźmi nie ma.
Bezceremonialnie zastukał pięścią do drzwi. Chrapliwe dźwięki harmonii i piski umilkły nagle, natomiast rozległ się poirytowany głos:
– Kogo tam diabli przynieśli?
– Telegram.
– Co?
– Mówię: telegram.
– No więc właź, cymbale jeden!
Marciejonek, ociągając się, uchylił drzwi i powiedział:
– Ja tam nie mam po co wchodzić i na takie rzeczy patrzeć, żeby grzech na stare plecy brać.
W odpowiedzi usłyszał piskliwy śmiech i kilka głośnych przekleństw. Przez szparę ujrzał nieduży pokój oświetlony kopcącą naftową lampą, stół, gęsto zastawiony butelkami, i siedzące przy nim obie Paraszkówny, te „bezwstydne dziwki”, o których sam proboszcz powiedział z ambony, że są zakałą całej okolicy i sieją zgorszenie. Z pokoju bił gorący zaduch piwa, wódki i cebuli.
– Idź, Wańka, i odbierz telegram – odezwał się z kąta gruby głos.
Po podłodze zastukały leniwie ciężkie buty i przed Marciejonkiem stanął Wańka, piętnastoletni wyrostek, ze swoją harmonią, przewieszoną na rzemieniu przez ramię. Oczy miał czerwone jak królik, twarz spoconą i błyszczącą.
– Dawajcie – zatoczył się, wyciągając rękę.
– Należy się złotówka – burknął Marciejonek i podał mu depeszę.
– Przeczytaj – warknął głos z kąta.
Chłopiec bezceremonialnie zsunął ze stołu kilka pustych butelek, rozłożył depeszę, zamyślił się i widocznie doszedłszy do przekonania, że harmonia będzie mu przeszkadzała w czytaniu, odstawił ją na okno. Chodząc, człapał ogromnymi buciskami, których cholewy sięgały mu prawie do połowy chudych ud.
– No, prędzej – zirytował się głos w kącie.
– Już, panoczku, już… „Jaśnie wielmożny pan Paweł Dalcz. Przyjeżdżaj natychmiast… Ojciec zmarł tragicznie…” Napisano „tragicznie”… co to znaczy?…
– Czytaj – huknął głos mężczyzny i jednocześnie zatrzeszczały sprężyny łóżka.
– „…Grozi ruina… Wszyscy potraciliśmy głowy… W tobie ratunek… Matka”. To i wszystko, panoczku.
– To niby czyj ojciec? – zapytała jedna z Paraszkówien, ściągając na plecach rozchełstaną bluzkę.
– O, głupia! Toż jego, Pawła – wzruszyła ramionami druga.
– Złotówka się należy – gniewliwie przypomniał się Marciejonek.
Tymczasem z posłania wstał sam gospodarz. Był tylko w koszuli i w kalesonach, wielki, barczysty, szedł z pochyloną głową, chwiejąc się i zataczając. Gdy głowa jego znalazła się w kręgu lampy, Marciejonek zobaczył porośniętą, od wielu dni niegoloną twarz, zmierzwione włosy i brudne ręce, w których trząsł się arkusik depeszy. Koszula też była brudna i w wielu miejscach podarta.
Podniósł głowę i usiłował skupić myśli. Jego brwi wykonały kilka ruchów.
– Wańka! – zawołał – biegaj do Lejby i powiedz, żeby pożyczył konia. Jeżeli nie zechce dać tobie, to niech sam mnie zawiezie na stację… Czekaj… i żeby wziął dla mnie pięćdziesiąt złotych.
– On nie da – z rezygnacją zauważył Wańka.
– Musi dać! Powiedz mu, że mój ojciec umarł i zostawił mi wielki spadek. Tak. I powiedz, że zgadzam się na ten ogród. Nawet i na trzy lata, jak on sam chce, byle dał pieniądze i byle pożyczył konia. Rozumiesz?
– Nie da…
– Nie twoja rzecz, ty parszywe szczenię! Marsz, a jak nie da, to tobie wszystkie zęby wybiję! No, jazda!
Wańka, nie śpiesząc się, naciągnął połatany kożuch, nasunął na oczy czapkę i wyszedł.
– Złotówka się należy – chrząknął Marciejonek.
– Jaka złotówka? – przeciągnął się Paweł Dalcz.
– Za telegram.
– Będę ci winien.
– Niech pan da, ja jestem biedny człowiek. Taka zawieja, błądziłem…
– Dałbym ci, ale nie mam – zastanowił się. – Zresztą czekaj, przyda ci się to?
Zdjął ze ściany skórzaną torbę myśliwską i podał staremu.
– Pewno, że się przyda, dziękuję panu.
– O, jaki mądry! – zerwała się młodsza z dziewcząt. – Oddaj to! To warte z dziesięć złotych. Paweł, nie dawaj tego jemu!
– Odczep się, ty szantrapo63 – odepchnął ją Marciejonek.
– Nie twoja rzecz! – krzyknął Dalcz. – Idź, przynieś mi wody. Muszę się umyć i ogolić. A ty, Saszka, poszukaj w szafie, czy nie znajdzie się jaka koszula, i te buciki trzeba oczyścić.
Posłaniec wyszedł, a dziewczęta w milczeniu zabrały się do spełniania poleceń. Paweł tymczasem robił przegląd garderoby. Jedyne ubranie, jakie mógł włożyć, było poplamione i nie miało guzików. Ten łajdak Wańka pewnie poobcinał. Ostatecznie można sobie poradzić agrafkami, i tak pod futrem nie będzie widać… Nagle przypomniał sobie, że wczoraj posłał Lejbie futro do zamiany na kożuch, zostawała tylko burka64, bo przecie do Warszawy w kożuchu jechać niepodobna. I burka zresztą, stanowczo za lekka na taki mróz, wyglądała fatalnie. Na prawym rękawie widniała wielka dziura, którą wypalił sobie papierosem, gdy się upił w miasteczku…
– Sasza! – krzyknął – zobacz no tu, czy nie dałoby się jakoś załatać?
Po dłuższych oględzinach Saszka orzekła, że nie ma czym, bo „wypustów takich dużych nie najdziesz”.
Wreszcie jako tako garderoba została skompletowana. Umył się zimną jak lód wodą i to go nieco wytrzeźwiło, przynajmniej o tyle, że mógł się ogolić bez obawy pozacinania się. Pociąg z Wormiszek odchodził o pierwszej w nocy, teraz zaś, jak zapewniała starsza Paraszkówna, nie mogło być więcej, jak jedenasta. Zegarka już od dawna w domu nie było ani na lekarstwo.
„Jeżeli Lejba się nie zgodzi, sam pójdę do niego” – myślał Paweł. „Muszę być jutro w Warszawie”.
Jednakże nadspodziewanie Lejba się zgodził. Usłyszeli brzęk dzwonka jego sanek, a po chwili on sam zjawił się wraz z Wańką.
– No, Lejba – przywitał go Paweł – przywiozłeś pięćdziesiąt złotych?
– Po co wielmożnemu panu pięćdziesiąt? Bilet do Warszawy kosztuje tylko dwadzieścia siedem.
– Cóż ty sobie myślisz, że ja trzecią klasą pojadę?
– Jak kto nie ma nawet na trzecią… – zaśmiał się Żyd pojednawczo. – A czyż to wielmożny pan nie jeździł trzecią?
– Tak, ale teraz to co innego. Nie mówił ci Wańka? Spadek wielki otrzymałem.
– Daj Boże, na zdrowie… To tatunio umarł?
– Umarł. Całą fabrykę mnie zostawił. Rozumiesz? Wiesz, co to za firma „Bracia Dalcz i Spółka”?… Miliony…
– Co nie mam wiedzieć? Pewnie, że wiem. Wielmożnemu panu na parę lat starczy.
Paweł zaśmiał się:
– Myślisz, że nie na dłużej? Głupi jesteś.
– Daj Boże do śmierci.
– No, dawaj te pięćdziesiąt złotych, już chyba czas jechać.
Żyd sięgnął do kieszeni i położył na stole sześć pięciozłotowych monet.
– Przecie to tylko trzydzieści – udał zdziwienie Paweł.
– Więcej nie mogę, nie mam – cofnął się Lejba i zapiął kożuch.
Paweł Dalcz chciał coś powiedzieć, lecz machnął ręką i zgarnął pieniądze do kieszeni. Nałożył burkę, poklepał dziewczęta po policzkach, Wańce zapowiedział, żeby wszystkiego pilnował, i wyszedł do sanek.
Stara jasnokoścista szkapa z trudem ruszyła „rozwalenki”, niskie sanie, zasłane słomą, do połowy już przysypane śniegiem. Zadymka wzmogła się jeszcze bardziej, a mróz tężał. Toteż gdy dowlekli się na stację, Paweł był na kość zmarznięty, a że w nieopalonym budynku stacyjnym trudno się było rozgrzać, ucieszył się, gdy wkrótce nadszedł pociąg. W wagonie trzeciej klasy brudno było i ciasno, ale za to panowało tu rozkoszne ciepło.
Paweł z trudem znalazł siedzące miejsce między jakimś chłopem z twarzą owiniętą czerwoną kraciastą chustką a młodą i ładną Żydóweczką. Wcisnął się, wpakował ręce do rękawów i pogrążył się w rozważanie sytuacji. Przypomniał sobie słowa depeszy: „ojciec zmarł tragicznie”… Oczywiście, albo zabili go robotnicy, albo sam popełnił samobójstwo… Raczej to, bo łączyłoby się z następnym zdaniem o grożącej ruinie… Ale po co matka w ogóle jego wzywała?… W jakim celu? Przecie nie po to, by asystował przy pogrzebie…
Pawła nigdy nie łączyła z ojcem przyjaźń. Od lat nie utrzymywali ze sobą żadnych stosunków. Od czasu gdy ojciec wypłacił mu jego część, w ogóle nie widzieli się. Paweł wyjechał do Paryża i siedział tam póty, aż stracił wszystko. Gdyby nie matka, która oddała mu swój folwarczek, po prostu zdechłby z głodu, zresztą i tak życie, jakie prowadził, nie za daleko odbiegało od zdychania, a w każdym razie od wegetacji.
Kiedyś, było to przed piętnastu laty, Paweł wprawdzie próbował współpracy z ojcem, lecz zrezygnował szybko, nie mogąc znieść tego, co na gorąco nazywał zazdrością o władzę, a teraz arbitralnością i skrupulanctwem65. Skończyło się wówczas wielką burzą, w której z obu stron spiętrzono tyle wyrzutów i oskarżeń, że starczyło ich, by między ojcem a synem wznieść barykadę nie do przebycia. Jako dwudziestodwuletni młodzieniec Paweł wyjechał natychmiast do Paryża z nienawiścią w sercu i z zawziętym postanowieniem zwycięstwa.
Jego młodą pierś wręcz rozsadzał nadmiar inicjatywy, pomysłowości, energii. Wierzył, że zdobędzie świat, więcej, pewien był tego. Niemal natychmiast po przybyciu do Francji zorganizował wielki dom pośrednictwa, oparty na nieuprawianej jeszcze wówczas sprzedaży ratowej66. Włożył w to cały kapitalik, którym go rodzina spłaciła z udziału w fabryce. Było to jednak zbyt mało, a w porę nie zdołał zdobyć potrzebnych kredytów. Z bankructwa zdołał uratować kilkanaście zaledwie tysięcy, no i całą żywotność swego zmysłu do interesów. Przerzucał się z jednego pomysłu na drugi, usiłował zdobyć wspólników dla swoich rozległych planów. Ci podziwiali go, kręcili głowami i woleli nie ryzykować.
W ciągu trzech lat stracił wszystko. Najpierw ogarniała go rozpacz, później popadł w zupełną apatię, przez rok prawie nie wstając z łóżka i żyjąc na koszt przygodnej kochanki, której nawet imienia teraz przypomnieć sobie nie umiał. Zerwał wszelki kontakt z domem. Na listy matki przestał odpowiadać, a z rodzeństwem nigdy go nic nie łączyło. Kilka razy wzbierało w nim znowu pragnienie czynnego, mocnego życia. Wówczas zrywał się, zabierał się do realizacji wielkich interesów, olbrzymich projektów, które nigdy nie dochodziły do skutku. Paweł tłumaczył to pechem, inni po prostu fantastycznością zamierzeń.
O tym długim okresie życia Pawła nic nie wiedziano w Warszawie. Przed czterema laty matka odnalazła go pijanego do nieprzytomności w nędznym hoteliku portowym w Marsylii. Wówczas to zgodził się wrócić do kraju pod warunkiem, że mu matka odda swój posażny67 folwarczek. Jakże wiele sobie obiecywał po tym niewielkim skrawku ziemi, który miał się stać odskocznią wspaniałych planów, gruntem pod fantastyczne gmachy nienasyconych ambicji, a pod naciskiem szarej, potwornie leniwej rzeki codzienności zmienił się w barłóg zaszczutego zwierzęcia, w ostatni – zdawało się – etap wegetacji „byłego człowieka”…
I nagle ta depesza… Tragiczna śmierć… Grożąca ruina… Wzywają go… Miarowy rytm rozpędzonych kół… Wagon drży od pośpiechu… Więc jest jeszcze do czego się śpieszyć! Więc jeszcze nieprzegrana ostatnia stawka! Więc jeszcze raz zanurzy ramiona w gąszczu życia!… Czy warto?…
– Warto, warto, warto, warto – odpowiedziały rozpędzone koła.
Poczuł w piersi palący żar i sprężył ręce, aż zatrzeszczały stawy. Nie mógł wysiedzieć na miejscu. Wstał i wyszedł na korytarz. Za oknami szalała śnieżyca. Tor będzie zasypany i pociąg utknie… Nie! Nie!… Nie namyślając się, otworzył okno i wychylił głowę. W twarz rozgrzaną uderzył mroźny wicher, głowę otoczył wir drobnych płatków śniegu. Pociąg właśnie wyginał się łukiem zakrętu, z lokomotywy rwał nabrzmiały łuną iskier pióropusz dymu… Nie, nic go nie zatrzyma, nic nie zwolni tego pośpiechu! Zwycięsko zaryczał gwizd parowozu i Paweł zawtórował mu dzikim, nierozumnym krzykiem… Krzyczał w noc i pustkę, krzyczał siłą całych szerokich płuc, aż mu żyły na skroniach nabrzmiały, aż palce kurczowo wpiły się we framugę okna…
Jego powrót do przedziału obudził Żydóweczkę.
– Czy to były Suwałki? – zapytała, przecierając zaspane oczy.
– Nie.
– A pan cały mokry – zauważyła. – Wychodził pan na jakąś stację?
– Nie, otwierałem okno.
Ziewnęła szeroko, poprawiła kapelusik i zapytała:
– Pan pewno do Warszawy?
– Tak, a panienka?
– Ja też do Warszawy.
Przyjrzał się jej: była ładniutka i jeszcze bardzo młoda.
– Pewno do rodziny? – zapytał.
– Nie, szukać zarobku. W Warszawie podobno łatwiej. A pan za interesami?
– Dlaczego myśli panienka, że za interesami? Może też dla zarobku – powiedział żartobliwie.
– Tacy nie potrzebują zarobku – obrzuciła go badawczym spojrzeniem.
– Jeżeli mają.
– Tacy nie mają zarobku i nie potrzebują. Oni mają dochody – zawyrokowała.
Paweł roześmiał się:
– Z czego panienka wnioskuje, czy z tej starej i dziurawej burki, czy z tego, że jadę trzecią klasą?
– Czy ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Może pan przez oszczędność… Może przez ostrożność. Nie wygląda pan na takiego, co by musiał.
– Za wysoko mnie panienka taksuje68. Więc na kogo ja wyglądam?
– Skąd ja mogę wiedzieć? Może ziemianin, a może kupiec, a może ktoś bardzo ważny?… Ale prawdziwego pana to zawsze można poznać, choćby i nie wiem jak się ubrał.
– Myli się panienka – pokiwał głową i umilkł.
Przypomniał sobie, ile razy w życiu spotykały go niepowodzenia z tej jedynie racji, że brakowało mu odpowiedniego ekwipunku. Wiedział, że będąc w dobrej formie miał powierzchowność wzbudzającą zaufanie, lecz by to zaufanie utrzymać, konieczna jest oprawa. Wyjeżdżając, nie pomyślał o tym, jak pokaże się w domu rodziców w takim stanie. Nie chodziło mu o matkę, która widziała go w jeszcze gorszym i o której zdanie nie dbał. Ale inni, całe to tak obce i prawie nieznajome rodzeństwo? Ten jakiś Jachimowski? Matka w swoim głupim snobizmie oczywiście ani wspomniała im nigdy o jego degrengoladzie69 i o tak zwanym upadku. Im nie może się pokazać tak obdarty.
Wprawdzie nie przygotowywał sobie z góry żadnych planów, wiedział jednak, że powinien wywrzeć dodatnie wrażenie. Po dłuższym namyśle przyszedł do wniosku, że najlepiej będzie zajechać do jakiegoś małego hoteliku i tam wytelefonować70 matkę. Ruina, nie ruina, ale przecież kilkaset złotych na ubranie i palto dla niego znajdzie. Zresztą od czego kredyt.
Pociąg przyszedł do Warszawy o ósmej z minutami. Paweł wypił na dworcu szklankę kawy i ruszył pieszo przez Pragę. W jakimś sklepiku mleczarskim zwrócił jego uwagę wywieszony w oknie napis: „Telefon czynny”. Zmienił zamiar i wszedł. W katalogu z łatwością odszukał numer i zadzwonił. Odezwał się służący, który powiedział, że jaśnie pani chora i do aparatu nie podchodzi.
– Proszę powiedzieć pani, że dzwoni syn.
– Syn?… To pan Zdzisław? Jakoś głosu nie poznaję… – ociągał się lokaj.
– Nie Zdzisław, cymbale, a Paweł.
– Bardzo przepraszam, ale to chyba pomyłka. Tu jest mieszkanie państwa Dalczów.
– Powiedz pani, że dzwoni pan Paweł. Czy długo mam jeszcze z tobą rozmawiać? – zawołał już poirytowanym głosem.
„Służba tu nawet nie wie o moim istnieniu” – pomyślał z jakąś złośliwą satysfakcją.
W tejże chwili usłyszał w telefonie głos matki: wybuchła potokiem egzaltowanej71 radości. Jaki on dobry, że przyjechał, jaki kochany, że nie zostawia ich w nieszczęściu. Co ona biedna zrobiłaby bez niego!
– Mamo – przerwał sucho – po pierwsze mów po angielsku czy po francusku. Po drugie jestem bez grosza i nie mam możliwego72 ubrania. Przyjść do ciebie nie mogę, bo nie chcę w tym stanie prezentować się całej tej twojej rodzince ani służbie…
– Ależ ja jestem w domu sama, a służbę mogę wyprawić. Osobiście otworzę ci drzwi, tylko zaraz, błagam cię, przyjeżdżaj.
– Jak to sama? Przecie musi tam być tłok. Ciało chyba jeszcze jest w domu?
– Nie, na szczęście nie. Umarłabym ze strachu, przecie wiesz, jak bardzo trupów się boję. Zabrali do prosektorium. Co za kompromitacja! Co za skandal! Nigdy mu tego nie daruję. Żeby człowiek w jego wieku mógł popełnić podobny nietakt i popełnić samobójstwo, i to w taki wstrętny sposób!…
– Ach, więc to samobójstwo?
– Tak, wyobraź sobie, powiesił się. Wyglądał strasznie!
– Zaraz przyjadę – powiedział Paweł i położył słuchawkę.
Drzwi otworzyła sama pani Józefina i rzuciła mu się na szyję. Odsunął ją dość łagodnie, ale stanowczo:
– Przede wszystkim usiądźmy gdzieś i pomówmy o ubraniu dla mnie. Widzisz, jak wyglądam.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке