– Niech się pani wpierw spyta, gdzie będziemy grać i przy czym. Tak, bo nie ma co, nie ma gdzie i nie ma przy czym, tak! – mruknął Feluś ponuro.
– Będzie co, będzie gdzie i będzie przy czym! Raz… dwa… – odparła żywo Korczewska.
– Dobrze tak mówić, ale nie ma biblioteki, nie ma teatru i nie ma dekoracji! Dalibóg, nie wiem, po co rozbijaliśmy Stobińskiemu towarzystwo. Chyba, żeby teraz pozdychać z głodu! Oni grali przedwczoraj i mieli osiemdziesiąt rubli! Mielibyśmy po pół rubla na markę, jedlibyśmy i nie zastawiali ostatnich łachmanów. Jestem przecież aktorka na stanowisku, byłam w różnych biedach, ale o takiej nędzy, jaką cierpię od dwóch tygodni, nie miałam nawet pojęcia. Literalnie nie mieć co jeść, chodzić w końcu grudnia w letnim płaszczyku, nie mieć czym palić, to jest więcej, niż człowiek znieść potrafi, to jest nazbyt okropne!… – mówiła Gałkowska i rozpłakała się.
Łzy jak groch sypały się na sinawą, wypudrowaną twarz i ryły w niej bruzdy żółtawe. Nie powstrzymywała ich, tylko płakała coraz ciężej a ciszej.
Po zebranych powiało jakieś mroźne tchnienie, strawione nędzą i tułaczką twarze powlekły się smutkiem i martwotą, a oczy bezmyślnie zatopiły się w okna, poza którymi była mroźna zima i szeroki, wielki, zimny świat; w tej chwili wszyscy odczuli całą swoją nędzę i niejednemu zadrgał w sercu głuchy, wściekły, bo bezsilny, ból i żal do świata i do ludzi. Lili miała pełne łez oczy; tak ją wzruszył płacz Gałkowskiej, że chociaż się gniewały z sobą, podeszła do niej pierwsza i zaczęła coś cicho mówić i ściskać jej ręce, co tak rozrzewniło aktorkę, że chwyciła dziewczynę w ramiona i serdecznie ucałowała.
Szalkowska tylko siedziała nieruchomo; jej piękna, marmurowa twarz ani drgnęła, a w oczach nie zatlił się najsłabszy promień współczucia; ziewnęła i rzekła:
– Gracie melodramat, a to już nudne. Todziu!
– Dla pani nudne, bo pani masz pieniądze, ale my sobą nie handlujemy! – zakrzyczał chrapliwie Kos, który nie mógł jej darować odmówienia pożyczki.
– Tak, nędza była, jest i będzie! Tak, Szalkowska ma swoich kochanków, Gałkowska swoją zrudziałą perukę, Korczewska swojego Murzyna, Lili matkę i dziedzica, Murzyn swój łańcuch, Kos swoich bębenków, Jańcio siostrę. Każdy kij swojego pana, każde cielę swojego rzeźnika, tylko ja jestem biedną sierotą. Tak, utop się, synku, kiedyś zgłodniały, tak! Teraz twoja kolej, Messalino26 – zakończył Feluś drwiąco do Szalkowskiej, splunął na pokój, pociągnął się za nos, otulił w almawiwę i zamilkł.
– Masz podobno jakąś propozycję od Grabca? – zapytał Kos.
– Mam, chce nas angażować za… miesiąc, od połowy stycznia.
– Grał na fujarce! Czekaj tatka latka, aż kobyłę wilcy zjedzą! Przez miesiąc to zjemy się do podeszew! A niech to siarczyste drzwi ścisną!
– Nie ma też innej rady, tylko sztukę jaką wybrać, i grajmy.
– Zakrzewski ma teraz, jak i zawsze, zupełną rację, ale czemu się pan nie powiesił, co? tak, czemu?
– No, więc grajmy. Zagramy, będziemy mieli pieniądze i wyniesiemy się z tego partykularza!
– I Kos ma rację, bo nie ma już kogo naciągać! Utop się, synku, bo i tak zatłuką cię na bilardzie, tak! – odpowiedział zgryźliwie Feluś.
– Trzeba radzić, a nie popisywać się dowcipami.
– Todzio przemówił! szpaczek się odezwał. Jaki on śliczny, ten mąż pani Szalkowskiej, musi go karmić samymi bakaliami.
– Todziu! Pan się mnie nie czepiaj!
– Todziu, pilnuj się, chłopaczku, bo możesz stracić miejsce.
– Daj spokój, Kos, za wiele sobie pozwalasz, cóż znowu! – szeptał trwożnie Todzio.
– Może który z panów zagra benefis27! – zaproponowała Korczewska.
– Dobra myśl! Tylko co grać i kto benefis weźmie? Okolica już jest potężnie wypleniona, przecież Stobek grasował tutaj przez dwa miesiące.
– Będziemy grać składanki! Dobrze! Panie Zakrzewski, siadaj pan, piszemy natychmiast afisz, da się do podpisu, odlitografujemy28 i hajda na wieś z biletami, to jedyny ratunek! – wołał Korczewski, który już skończył jeść chleb.
Zakrzewski usiadł przy stoliku i czekał.
– Pisz pan: „Za pozwoleniem zwierzchności. Ostatnie pożegnalne przedstawienie na ogólne żądanie”. Datę się wpisze.
– Co za sztuki będziemy grali?
– Jest Czuła struna29, Piosnka wujaszka30 i Icek zapieczętowany31, doda się jakąś deklamację, mazur w cztery pary, i będzie dobrze.
– Pierw się utopisz, Korczewski, nim na taki afisz weźmiesz publiczność, tak!
– A gdzież się grać będzie?
– W hotelu jest pusta, duża stajnia, ustawi się scenę, ściany okryje świerkami, kandelabrami32, i jakoś tam będzie.
– A dekoracje?
– Psiakość słoniowa, zapomniałem na śmierć! Trzeba jakoś zrobić…
– Z czego i za co! Człowieku! nikt groszem nie śmierdzi.
– Co tu robić? – zamyślił się i wsadziwszy wedle zwyczaju palce w usta, chodził prędko i rozmyślał; naraz przystanął i rozjaśnionym głosem zawołał: – Zrobimy dekoracje! Kto ma jakie prześcieradła i ręczniki, słowem coś, z czego będzie można zrobić tylną ścianę i kulisy, proszę o zadeklarowanie. Kurtynę zrobi się z portier, hebesy33 przecież pożyczą. Korniszon namaluje pokój i będzie cudnie, no tylko galopem!
– Niech Kos zagra benefis, on ma dużo przyjaciół.
– Jak Boga kocham, to niemożebne34! Jakże ja się pokażę na świat w swoich lakierach35, w których tylko uszy są nie podarte, a mój ibercjerek, co?
– Feluś niech zagra – zaproponowała Gałkowska.
– Tak, ale nie, bo Feluś w swojej almawiwie mógłby się tylko powiesić uroczyście, a zresztą mnie się nigdy benefisy nie udawały.
– Graj pani z Jańciem – szepnął Korczewski.
– Co? może w tym płaszczyku pojadę? Nie chcę zmarznąć ani też narażać się na urągowisko36!
– Todziu, zagraj ty z żoną, macie tyle znajomości! – błagał już Korczewski.
– My nie możemy grać dla wielu przyczyn, ale ja mogę w mieście kilka biletów sprzedać – tłumaczyła żywo.
– Więc kto zagra benefis? – wołał Korczewski, wodząc wzrokiem po twarzach i garderobie zebranych. – Korniszon nie może, bo nie ma również palta. Oleś palto ma, ale nikt go nie zna.
– Niech zagra pan Zakrzewski! Ma elegancką garderobę, umie mówić po francusku, wie, jak się mówi z dziedzicami – zaproponowała Korczewska.
– Nie mogę, nie mogę! Mogę jeszcze natrafić w tej okolicy na jakiego kuzyna lub znajomego, a nie! Chciejcie, panowie, zrozumieć moje położenie.
– Nie chcesz pan ratować towarzystwa?
– Chciałbym, ale w ten sposób niepodobna, a zresztą nie znam okolicy, nie wiem nawet, jak się to robi.
Tłumaczył się miękko, bo zobaczył proszący wzrok Lili.
– Ja panu pomogę, pojadę z panem! No, musisz pan, mój królu złoty! Pan jeden masz garderobę i podobny jesteś do człowieka! Proście go, panie! – zawołał Korczewski.
Zakrzewski pomimo próśb całego towarzystwa opierał się dosyć długo, ale skoro w końcu przyszła Lili i bardzo cichutko zaczęła prosić, nie mógł się oprzeć i zgodził się.
– Pisz pan afisz w dalszym ciągu, panie Zakrzewski: „Wielkie pożegnalne przedstawienie na benefis p. Leona Zakrzewskiego, art. dr.37 teatrów lwowskiego i krakowskiego”.
– Dajże pan spokój, nie byłem nawet w Krakowie ani we Lwowie.
– To nic, panie, to dobrze robi na afiszu, ładnie brzmi.
– Benefis grać mogę, ale na taką blagę38 się nigdy nie zgodzę.
– Z pana jest bardzo porządny szlachcic, ale bardzo… blondyn. Cóż to panu szkodzi mniej więcej? Egzaminu pan zdawać nie będzie ani do kozy39 pana nie wsadzą za tytuł aktora lwowskiego. Pisz pan.
Zakrzewski napisał wreszcie, zżymnąwszy40 ramionami.
– Jakież sztuki gramy?
– Zaczekaj pan. Przyszła mi myśl mniej więcej. Na jednoaktówki nie polecą, to prawda. Mazur w cztery pary – dobrze, ale co więcej?
Ukrajał znowu kawał chleba, łamał go, jadł i biegał po pokoju coraz prędzej.
– Co więcej? Trzeba by dać coś z wielkiego repertuaru, coś, co grywają w Warszawie lub w Paryżu, coś, o czym piszą obecnie i mówią. Dlategośmy się przecież rozbili, żeby nie grywać Młynarzów i kominiarzów41.
– Powieś się z tym swoim wielkim repertuarem. Skądże go weźmiesz?
– Ty nie jesteś mądry, Feluś, nie! Cóż to, myślisz, że w tej podłej Kiernozi42 chcę zagrać Hamleta czy inną jaką głośną szopę? Mnie potrzeba tylko głośnej sztuki na afisz, na przynętę dla tych hebesów.
– Nic nie rozumiem – szepnął Zakrzewski, kładąc pióro.
– Nic pan rozumieć nie potrzebuje, pisz pan: „Gniazdo rodzinne, dramat Sudermanna43, grywany z niesłychanym powodzeniem na scenach całego świata. Osoby”… Zaczekaj pan, jakie tam u diabła występują osoby?…
Zamyślił się i znowu biegał po pokoju.
– Zobacz pan w egzemplarzu, po cóż z pamięci?
– Ha! ha! Pan jesteś, panie Zakrzewski… jasny blondyn, ha! ha! Ja nie tylko nie mam egzemplarza, ale nawet afisza z tej sztuki nie widziałem na oczy, czytałem tylko o niej w pismach.
– Więc jakże u Pana Boga możemy ją zapowiadać i grać!
– Któż mówi o graniu? My ją zapowiemy, a przed samym przedstawieniem, kiedy już teatr będzie pełny, kiedy pieniądze będą w kieszeni, zaanonsuje44 się, że z przyczyn od nas niezależnych sztuki tej grać nie możemy, a natomiast zagramy trzy jednoaktówki, zakończone mazurem! Co, planik zły?
– Plan dobry, spektakl na pewno będzie nabity, ale co publiczność powie?
– Publiczność to wielkie stare cielę, obiecać mleka – przyleci; dać w to miejsce serwatkę – pobeczy, powierzga, ale wypije w końcu. Pisz no pan osoby.
– Zbabrze nas potem w pismach jaki skryba45 za taki kawał – mruczał Feluś, chwytając się za nos.
– Dużo nam zrobi, przecież nikt z nas gazet nie czyta! Pisz pan osoby: „Magda Szulc, śpiewaczka”. Co trzeci Niemiec jest Szulcem. To dobrze, ale więcej nic nie pamiętam! Psiakość słoniowa! Poszła na scenę, potem powróciła do domu, ojciec umarł mniej więcej, tyle tylko pamiętam z recenzji. Śpiewaczka! Więc musiała mieć bębenka, arystokratę, barona albo hrabiego, wojskowego, nie ma przecież sztuki niemieckiej bez lejtnanta46 – kombinował Korczewski, stukał palcem w czoło, zacierał ręce, aż zawołał: – Pisz pan: „Herman von Altona-Meklemburg, baron, kapitan huzarów47, kochanek Magdy; Gretchen, pokojówka Magdy”. Przecież wielka śpiewaczka nie może być bez pokojówki. A może dać kamerdynera? To lepiej wygląda. Nie, niech zostanie Gretchen. A teraz, teraz… Otylia, śpiewaczka, współzawodniczka Magdy, dawna kochanka barona”. Tak, tak, doskonale, przecież baron musiał mieć i dawniej kochanki, z tego robi się zazdrość, scena gwałtowna z Magdą, Magda robi wyrzuty baronowi, ten klęka, tłumaczy się, przysięga, że tylko ją jedną kocha! Ślicznie, cudnie!
Zaczął zacierać ręce i śmiać się z zadowolenia.
– Nie śmiej się, Lili, widzisz ją, o! – zawołał zmieszany, bo dziewczyna aż kładła się na koszu od śmiechu, taki był komiczny, gestykulując i grając już ten schemat komedii wymyślonej, przy czym każde słowo ilustrował ruchami i mimiką bardzo zabawną.
– Ponieważ powracała do domu, więc musi być jakiś ojciec, surowy, groźny, pastor, dajmy na to; jakaś matka skora do przebaczenia; jakaś młodsza siostra, jakaś ciotka, jakiś młody, ubogi krewny, kochający się w młodszej, jakiś pan wielki, który mógł Magdę uwieść i przez niego uciekła z domu; dodać jeszcze paru młodych ludzi i będzie dobrze. Pisz pan: „Johan Szulc, pastor, ojciec Magdy; Joanna, matka; Klara, młodsza siostra; pani Rauchbinder, ciotka; Ferdynand Müller, kuzyn; hrabia Wilhelm von Schwerin; baron von Herberstal-Oldenburg”. Oto dosyć.
– Meklemburg, Schwerin, Oldenburg! Cała obora zarodowa48! – śmiał się Zakrzewski, przepisując afisz na czysto.
– Gotowe! Moje złote panie, te prześcieradła, jak tylko można najprędzej, z kosztów się zwróci. Trzeba, żeby je Korniszon zaraz zaczął pacykować.
– Tak, gotowe, daj no, Korczewski, rubla a conto49, bo zdechnę ci przed przedstawieniem.
– I mnie musisz dać, bo przecież w takich butach grać bym nie mógł.
– To i o nas niechże dyrektor nie zapomni. Jańcio zarobi laubzegą, to oddamy.
– Dobrze, dobrze, robaczki, cudnie, tylko jak was kocham, mniej więcej mam rubla, całego rubla w kieszeni – tłumaczył się Korczewski bardzo gorąco, bo zaczęli się rzucać i dogadywać, ale uspokoił wszystkich Zakrzewski.
– Ja mogę państwu pożyczyć piętnaście rubli do podziału, oddacie mi po przedstawieniu! – zawołał, dając pieniądze Korczewskiemu.
– Rzepa, nie chłop, tak! Powieś się, Zakrzewski, boś głupi – szepnął mu do ucha Feluś, ściskając równocześnie bardzo silnie jego rękę.
– Kto będzie przechodził koło mieszkania Korniszona, to może mu zaniesie pieniądze i powie, żeby natychmiast przyszedł do mnie – powiedział Korczewski, rozdzielając pieniądze.
– Ja mogę wstąpić – ozwał się Zakrzewski.
– Może pan mnie odprowadzi, panie Leonie, bardzo proszę, mam nawet do pana interes – szepnęła mu cicho piękna Szalkowska, ogarniając go powłóczystym spojrzeniem.
– Teraz nie mogę, przyjdę wieczorem, jeśli pani chce koniecznie.
– Wieczorem nie będę w domu! – syknęła zirytowana, że odmawia.
– To i lepiej – odpowiedział ostro i odwrócił się do Lili, która udawała, że nie uważa i nie słyszy tych kilku słów, ale gdy usiadł obok niej, spojrzała na niego bardzo wdzięcznym i słodkim spojrzeniem.
– Na ile prześcieradeł mogę liczyć?
– Ja mogę dać trzy, dwa muszę zostawić, nie mielibyśmy spać na czym – tłumaczyła się Gałkowska.
– My możemy dać cztery! raz… dwa…
– To my tylko dwa, bo mamy całe cztery – zawołała Lili z rumieńcem.
– Szalkowska! a pani nic nie dasz? – zagadnął milczącą Korczewski.
– Dam sześć, Todzio zaraz przyniesie.
Mężczyźni nie deklarowali prześcieradeł, bo nic nie mieli.
– Jutro sobota, Wigilia! Szkoda, że nie możemy grać w drugie święto, teatr byłby pełny. Trzeba czekać do czwartku! Panie Leonie, w drugie święto pojedziemy na wieś z biletami, afisze będą jeszcze dzisiaj, lecę natychmiast do naczelnika, żeby zdążył podpisać. Dzisiaj jeszcze umówię się o stajnię, a od jutra Korniszon może zacząć malować dekoracje. Do widzenia! – okręcił się szalem i wybiegł, za nim rozchodzili się wszyscy.
Zakrzewski pomógł Lili się ubrać i wyszli razem, przeprowadzeni macierzyńskim spojrzeniem Korczewskiej, która w dalszym ciągu robiła szydełkiem kółka, liczyła oczka, wyglądała oknem i uspokajała głaskaniem wydzierającego się na świat Murzyna.
О проекте
О подписке