Zaraz na wjeździe obstąpili go Żydzi i Żydówki i nuż zaglądać do wasągu, macać pod grochowinami, pod siedzeniem, czy nie wiezie czego na sprzedanie.
– Poszły, parchy! – mruknął, wjeżdżając na rynek, pod cień starych, poobdzieranych kasztanów, konających na środku placu, gdzie już stało kilkanaście wozów z wyprzęgniętymi końmi.
I swój wasąg tam umieścił, źrebicę wyłożył łbem do półkoszka, nasuł jej do kobiałki obroku, bat schował na dno, pod siedzenie, otrzepał się ze słomy i ruszył prosto do Mordki, tam gdzie błyszczały trzy mosiężne talerze, aby się nieco przyogolić – wyszedł wkrótce czysto ostrugany i tylko z jednym zacięciem na brodzie, zalepionym papierem, przez który sączyła się krew.
Sądy nie były jeszcze zaczęte.
Ale przed domem sądowym, co stał zaraz w rynku, naprzeciw ogromnego poklasztornego kościoła, czekało już sporo narodu. Siedzieli na wydeptanych stopniach, to kupili się pod oknami i raz wraz zaglądali do środka, kobiety zaś przykucnęły pod bielonymi ścianami, opuściły czerwone zapaski z głów na ramiona i rajcowały.
Boryna, że dojrzał Jewkę z dzieckiem na ręku, stojącą w gromadzie swoich świadków, to się zeźlił zarno, jako że skory był do złości, splunął i wszedł do sieni drugiej, biegnącej na przestrzał sądowego domostwa.
Po lewej stronie był sąd, a po prawej mieszkał sekretarz, bo jakoż właśnie Jacek wyniósł samowar przed sam próg i tak go rozdmuchiwał cholewą zawzięcie, że dymił niby komin fabryczny, a co chwila ostry, gniewny głos krzyczał z głębi zadymionej sieni:
– Jacek! buciki panienkom!
– Zaraz, zaraz!
Samowar już niby wulkan huczał i buchał płomieniami.
– Jacek! wodę panu do mycia.
– Dyć zara, zrobi się wszyćko, zrobi! – I spocony, nieprzytomny, ganiał po sieni, aż dudniło, powracał, dmuchał i znowu leciał, bo pani krzyczała:
– Jacek! kulfonie jeden, gdzie moje pończochy?!…
– Ale! ścierwa, nie samowar!
Trwało to wszystko dobrych parę pacierzy, abo i z koronkę, aż wreszcie drzwi sądowe się otwarły i naród począł napełniać dużą, wybieloną izbę.
Jacek, już teraz jako woźny, boso, w modrych portkach i takimże lejbiku z mosiężnymi guzikami, z czerwoną, spoconą twarzą, którą raz wraz obcierał rękawem, uwijał się za czarnymi kratami, dzielącymi izbę na dwie połowy, i rzucał łbem niby koń, kiej go giez ukąsi, bo płowe włosy spadały mu grzywą na oczy, to zaglądał ostrożnie do sąsiedniej stancji i potem siadał na chwilę pod zielonym piecem.
A narodu się nawaliło, że ani palca wetknąć, i parli się coraz krzepciej52 na kraty, aż trzeszczały; gwar zrazu cichy podnosił się z wolna, szemrał, przewalał po izbie, huczał czasami, przechodził miejscami w kłótnię, że jakie takie mocne słowo padało coraz gęściej.
Żydzi szwargotali pod oknami, a jakieś baby na głos opowiadały swoje krzywdy i jeszcze głośniej popłakiwały, ale nie można było rozeznać, kto i gdzie, bo ciasnota była i głowa przy głowie, jako ten zagon pełen maków czerwonych i kłosów żytnich, co go to wiater żenie, a on się zakolebie i gwarzy, i szumi, a potem staje równo kłos przy kłosie. To znowuj Jewka, dojrzawszy Borynę wspartego o kraty, jęła dogadywać i wykrzykiwać na niego, że zeźlony odrzekł ostro:
– Zamilknij, suko, bo ci gnatki porachuję, że rodzona nie pozna.
A na to Jewka rozsrożona nuż pazury wyciągać i drzeć się do niego przez gęstwę ludzką, aż jej chustka spadła z głowy i dzieciak się rozkrzyczał, że nie wiada, na czym by się skończyło, gdy naraz Jacek się zerwał, otworzył drzwi i krzyknął:
– Cichojta, ścierwy, bo ano sąd idzie!…
Jakoż i sąd wszedł; najpierw gruby, wysoki dziedzic z Raciborowic, a za nim dwóch ławników i sekretarz, który usiadł przy bocznym stoliku pod oknem i rozkładał papiery a patrzył na sędziów, jak stanęli przy wielkim stole, okrytym czerwonym suknem, i nałożyli złote łańcuchy na grube karki…
Cicho się zrobiło, że słychać było tych, co na ulicy pod oknami gwarzyli.
Dziedzic rozłożył papiery, chrząknął, spojrzał na sekretarza i grubym, donośnym głosem oznajmił, że sądy się rozpoczynają.
Potem sekretarz przeczytał sprawy na dzień dzisiejszy, coś szepnął pierwszemu ławnikowi, ten oddał to siędziemu, który kiwnął głową potakująco.
Sądy się rozpoczęły.
Pierwsza szła sprawa ze skargi strażnika na jakiegoś łyczka o nieporządki w podwórzu.
Skazany zaocznie.
Potem o pobicie chłopaka za wypasanie końmi koniczyny.
Pogodzili się – matka dostała pięć rubli, a chłopak nowe portki i lejbik.
Sprawa o woranie się53.
Odłożona z braku dowodów.
Sprawa o kradzież leśną w borze sędziego; stawał rządca – oskarżeni chłopi z Rokicin.
Skazani na kary pieniężne lub odsiedzenie w areszcie po dwa tygodnie.
Nie przyjęli wyroku, pójdą do apelacji.
I tak głośno zaczęli wykrzykiwać na niesprawiedliwość, bo las był wspólny, serwitutowy, aż sędzia skinął na Jacka, i ten zagrzmiał:
– Cichojta, cichojta, bo tu sąd, nie karczma.
I tak szła sprawa za sprawą, kieby skiba za skibą, równo i dość spokojnie, czasem tylko podnosiły się skargi abo chlipanie, abo i przekleństwo, ale te Jacek wnet przyciszał.
Z izby ubyło nieco ludzi, ale w ich miejsce przybyło tyle nowych, że stali zbici kieby w snop, że nikto poruszyć się nie mógł i zrobił się taki gorąc, iż ani odetchnąć, aż sędzia polecił otworzyć okna.
Teraz szła sprawa Bartka Kozia z Lipiec o kradzież świni u Marcjanny Antonówny Pacześ. Świadkowie: taż Marcjanna, syn jej Szymon, Barbara Piesek itd.
– Świadkowie czy są? – zapytał ławnik.
– Jesteśmy! – zawołali chórem.
Boryna, który dotąd samotnie a cierpliwie stał przy kracie, przysunął się nieco do Paczesiowej przywitać, boć to była Dominikowa, matka Jagny.
– Oskarżony, Bartek Kozioł, bliżej, za kratę.
Niski chłop przepychał się ze środka tak gwałtownie, aż kląć poczęli, że depcze po kulasach i przyodziewek ozdziera.
– Cichojta, ścierwy, bo prześwietny sąd mówi! – krzyknął Jacek, wpuszczając go.
– Wy Bartłomiej Kozioł?
Chłop drapał się frasobliwie po gęstych, równo obciętych włosach; głupowaty uśmiech skrzywiał mu suchą, wygoloną twarz, a małe rudawe oczki chytrze skakały po sędziach niby wiewiórki.
– Wy Bartłomiej Kozioł? – zapytał znowu sędzia, bo chłop milczał.
– Dyć juści, on ci Bartłomiej Kozioł, dopraszam się łaski prześwietnego sądu! – piszczała ogromna kobieta, wpychając się siłą za kraty.
– A wy czego?
– Dopraszam się łaski, a dyć ja żona tego chudziaka, Bartka Kozła – i kłaniała się ręką do ziemi, aż wyrurkowanym czepcem zawadzała o stół sędziowski.
– Świadkujecie?
– Niby to za świadka? ni, jeno dopraszam się…
– Woźny, wyrzuć ją za kratę.
– Wychodźta, kobieto, bo nie la was tu miejsce… – Chwycił ją za ramiona i pchał zadem.
– Dopraszam się prześwietnego sądu, kiej mój ano nie dosłyszy na ten przykład… – krzyczała.
– Wychodźta, póki po dobremu – i aż jęknęła, tak ją ciepnął na kratę, bo ani kroku po dobroci ustąpić nie chciała.
– Wyjdźcie, będziemy głośno mówili, to choć on Kozioł, a usłyszy!
Zaczęło się wreszcie badanie.
– Jak się nazywacie?
– Hę?… a, przezywam?… Przeciech wołali mę, to niby wiedzieć wiedzą…
– Głupiś. Jak się nazywacie? – indagował nieubłaganie sędzia.
– Bartek Kozioł, prześwietny sądzie – rzuciła żona.
– Ile lat?
– Hę?… a, lat?… bo ja to pomnę! Matka, wiele to ja mam roków?…
– Pięćdziesiąt i dwa, widzi mi się, będzie na zwiesnę.
– Gospodarz?…
– I… trzy morgi piachu i ten jeden krowi ogon… sielny54 gospodarz.
– Był już karany?
– Hę?… karany?…
– Czy siedzieliście w kozie?
– To niby w kreminale?… karany?… Matka, byłem to w kreminale, hę?…
– A byłeś, Bartku, byłeś, a to cię te ścierwy dworskie o to zdechłe jagniątko…
– Juści, juści… na paśniku znalazłem zdechłe jagnię… wzionem, co miały psy rozwłócyć… poskarżyły, przysięgły, com ukradł, sąd przysądził… wsadziły mę i siedziałem… Niesprawiedliwość jest ino, niesprawiedliwość… – mówił głucho i obzierał się nieznacznie na żonę.
– Oskarżeni jesteście o kradzież maciory Marcjannie Pacześ! Wzięliście ją z pola, zagnali do domu, zarżnęli i zjedli! Co macie na swoją obronę?…
– Hę? Zjadłem! Żebym tak Boga przy skonaniu nie oglądał, że nie zjadłem… Moiściewy, zjadłem!… o świecie, świecie rodzony, ja zjadłem! – wołał żałośnie.
– Cóż macie na swoją obronę?
– Obronę?… miałem to co rzec, matka?… Juści, baczę; niewinowatym, świni nie zjadłem, a Marcjanna Dominikowa, na ten przykład, szczeka bele co, kiej ten pies, że ino chycić za ten paskudny pysk a sprać… a…
– O ludzie, ludzie!… – jęknęła Dominikowa.
– To już sobie później zrobicie, a teraz mówcie, jakim sposobem świnia Paczesiowej znalazła się u was?…
– Świnia Paczesiowa… u mnie?… Matka, co to wielmożny dziedzic rzekli?…
– A dyć, Bartku, to o tym prosiaku, co to za tobą przylazł do chałupy…
– Baczę, juści, że baczę, bo prosiak to był, a nie świnia żadna; dopraszam się łaski wielmożnego sądu, niech słyszą, com ano rzekł, i przywtórzę; prosiak to był, a nie świnia; białny prosiak, a kiele ogona abo i zdziebko poniżej czarno łaciaty.
– Dobrze, ale skąd się wziął u was?
– Niby u mnie?… Zarno wszyćko dokumentnie rzeknę, z czego się pokaże la prześwietnego sądu i la zgromadzonego narodu, co jestem niewinowaty, a Dominikowa cygan jest baba, pleciuch i ozornica zapowietrzona!
– Ja cyganię! A dyć tej Najświętszej Panienki uproszę, żeby was pierun bez świętej spowiedzi nie trzasnął! – rzekła cicho, z westchnieniem ciężkim do obrazu Matki Boskiej, wiszącego w rogu izby, Dominikowa, a potem, że to już ścierpieć nie mogła, wyciągnęła zwiniętą, chudą pięść do niego i syknęła:
– Ty złodzieju świński! ty zbóju! ty!… – i rozczapierzyła palce, jakby go chycić chciała.
Ale Bankowa rzuciła się do niej z krzykiem.
– Co! biłabyś go, suko jedna, biłabyś, czarownico, kacie synowski, ty!
– Uciszyć się! – zawołał sędzia.
– Stulta pyski, kiej sąd mówi, bo waju wyciepnę na osobność! – poparł Jacek, podciągając parcianki, bo mu się był obertelek55 oberwał.
Uciszyło się zaraz, a baby, że to blisko było do chwycenia się za łby, stały już cicho, ino się oczami jadły a wzdychały ze złości…
– Mówcie, Bartłomieju, mówcie wszystko a prawdę.
– Prawdę?… Samą czystą kiej szkło prawdę rzeknę, rzetelnie powiem, kiej na spowiedzi, kiej gospodarz do gospodarzy, kiej swój do swojaków, bom gospodarz z dziada pradziada, a nie komornik, nie prefesjant jaki abo i jenszy miescki zdzier. To tak było.
– Patrz dobrze w głowę, byś czegój nie przepomniał – radziła.
– Nie przepomnę, Magduś, nie. To było tak. Szedłem se… a baczę, że to rychtyk zwiesna była… i za Wilczym Dołem, wedłe Borynowej koniczyny… idę se i mówię pacierz, bo na ten przykład przedzwonili już na Anioł Pański… nocka też szła… idę se… jaż tu słyszę: głos nie głos?… Loboga, myślę se: chrząka albo i nie chrząka?… Oglądnąłem za się – niczegój nie widno, cicho całkiem. Złe mę kusi czy co?… Ide dalej i że mę zdziebko mrówki oblazły ze strachu, mówię se Pozdrowienie Anielskie. Chrząka znowu! Cie! myślę sobie, nic, jeno swynia to abo i zasie prosiak. Zlazłem zdziebko w bok, w koniczynę i obejrzałem się… juści, że cosik lizie za mną, przystanąłem ja – przystanęło i to, a białne, niskie i długie… a ślepie świeciły się kiej u żbika abo zgoła u złego… Przeżegnałem się, a że i skóra mi ścierpła, tom ruszył lepszym krokiem – jakże, abo to wiadomo, co się po nocach tłucze?… A wszyscy w Lipcach wiedzą, co na Wilczych Dołach straszy.
– Juści, że prawda, bo łoni, kiej Sikora przechodził tam nocą, to go ułapiło za grdykę i rzuciło o ziemię, i tak zbiło, że chłop chorzał dwie niedziele – objaśniała żona.
– Cichoj, Magduś, cichoj! Idę, idę… idę… a to fort lezie za mną i chrząka! A że to był rychtyk miesiączek wylazł se na niebo, to patrzę, a to ino prosiak, nie złe. Ozgniewałem się, bo co se ten głupi myśli – straszyć, tom rzucił nań patykiem i idę ku domowi. Szedłem se miedzą, między Michałowymi burakami a pszenicą Borynową, a potem między jarką Tomka a owsem tego Jaśka, co go łoni do wojska wzieni, a którego to kobieta akuratnie wczoraj zlegla… Prosiak fort za mną kiej pies, to se idzie obok, to wlazł w kartofle Dominikowej i tu pysknie, i tam pysknie, i chrząknie, i kwiknie, a nie ostaje, ino za mną…
Skręciłem na ścieżkę, co bieży na przełaj – ona za mną. Gorąco mi się zrobiło, bo laboga, taka świnia, co może nie świnia! Skręciłem na drogę wedle figury, prosiak za mną… Widziałem, białny był, a kiele ogona, poniżej zdziebko, czarno łaciaty! Ja bez rów – ona za mną, ja na te mogiłki, co za figurą są – ona za mną, ja na kamionki, a ona kiej mi się nie rzuci pod kulasy – rymnąłem kiej długi. Opętana czy co?… Ledwiem się pozbierał, a ona kiej nie zadrze ogona i w skok przede mną! A lećże se, zapowietrzona, pomyślałem. Ale nie uciekła, ino wciąż przede mną leciała – aż do samej chałupy – aż do samej chałupy, prześwietny sądzie, aż w ogrodzenie weszła, aż do sieni wlazła, a że drzwi do izby były wywarte, to i do izby poszła… Tak mi Panie Boże dopomóż. Amen!
– A potem zarżnęliście i zjedli, prawda? – rzekł sędzia rozbawiony.
– Hę! Zarżnęli i zjedli?… A cośwa zrobić mieli? Przeszedł dzień – prosiak nie odchodzi; przeszedł tydzień – jest, ani jej wygonić, bo z kwikiem wraca!… Moja podtykała jej, co mogła, bo jakże głodem morzyć, Boże stworzenie też… Prześwietny sąd jest mądry, to sprawiedliwie se wymiarkuje, że com z nią biedny sierota miał zrobić? Niktoj po nią nie przychodził, a w domu bieda – a żarła, że i dwie drugie tyle nie zechlają… Jeszcze z miesiąc, to by nas zeżarła i z bebechami… Co było radzić? Miała ona nas – tośwa my ją zjadły, a i to niecałą, bo na wsi się zwiedziały, a Dominikowa poskarżyła, że to jej, przyszła ze sołtysem i zabrała wszyćko…
– Wszystko?… a cały zad to gdzie?… – syknęła złowrogo Dominikowa.
– Gdzie? Spytajta się Kruczka i drugich piesków. Wynieśliśmy na noc do stodółki. Psy, że to czujne psie pary, a wrota były dziurawe, wyciągnęły i bal se sprawiły moją krwawicą, że chodziły obżarte kiej te dziedzice.
– Hale, świnia sama poszła za nim, głupi uwierzy, ale nie sąd. Złodziej jucha, a barana młynarzowi, a gęsi dobrodziejowi to kto pokradł, co?…
– Widziałaś, co? Widziałaś! – wrzasnęła Kozłowa, przyskakując z pazurami.
– A kartofle z organistowego dołu to kto?… A cięgiem cosik komuś we wsi ginie, to gąska, to kury, to sprzęt jaki – ciągnęła nieubłaganie.
– Ty ścierwo! Coś ty robiła za młodu, a i co twoja Jagna teraz wyprawia z parobkami, to ci tego nikt nie wypomina, a ty kiej ten pies…
– Wara ci od Jagny! Wara, bo ci ten pysk tak spierę, że… Wara!… – ryknęła wielkim głosem, ugodzona jak w żywe mięso.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке