Nawet zapomniała dać ochfiarę, a jeno patrzała za nim i patrzała, boć prosto wydał się jej jako ten świątek, co go wymalowali w bocznym ołtarzu, takusi młody, smukły i śliczny, jakby ją urzekł tymi jarzącymi ślepiami, że próżno tarła oczy i żegnała się raz po raz, nie pomogło.
– Organiściak jeno, a jak się to wybrał galancie.
– Matka się też puszy kiej319 ten indor.
– Już od Wielkiej Nocy jest w tych księżych szkołach.
– Proboszcz go sprowadził na odpust do pomocy.
– Stary sknerzy i z ludzi zdziera, ale na niego nie żałuje.
– Juści, bo to nie honor, jak księdzem ostanie?
– Ale i profit miał będzie.
Szeptali dokoła, jeno320 co Jaguś niczego nie słyszała wodząc za nim oczami, kaj321 się tylko poruszył.
Właśnie i suma się skończyła, jeszczech322 ta z ambony ksiądz wygłaszał zapowiedzie323 i wypominki, ale już naród z wolna odpływał i dziady podniesły324 jękliwe głosy, a całym chórem jęły325 wyciągać skamląc proszalne pieśni.
Hanka też ruszyła ku wyjściu, gdy przecisnęła się do niej Balcerkówna z wielką nowiną.
– Wiecie – trzepała zaziajana – a to spadły zapowiedzie326 Szymka Dominikowej z Nastusią.
– No, no, a cóż na to powiedzą Dominikowa!
– A cóż by, udry na udry pójdzie ze synem.
– Nie poredzi, Szymek w swoim prawie i lata też ma.
– Niezgorsze się tam zrobi piekiełko, niezgorsze – wyrzekła Jagustynka.
– Mało to i tak swarów, mało obrazy boskiej! – westchnęła Hanka.
– Słyszeliście to już o wójcie? – zagadnęła Płoszkowa niesąc327 pobok niej swój brzuch spaśny i tłustą, czerwoną gębę.
– Dyć328 tyle miałam z pochówkiem i tylachna cięgiem329 nowych turbacji330, że ani wiem, co się tam na wsi wyprawia.
– A to starszy mówił mojemu, jako w kasie brakuje dużo. Wójt już lata po ludziach i skamle o pożyczki, aby choć chyla tyla zebrać, bo leda331 dzień przyjedzie śledztwo…
– Jeszczech ociec mówili, co na tym skończyć się musi.
– Wynosił sie, puszył, przewodził, a teraz zapłaci za swoje państwo!
– To mogą mu zabrać gospodarkę?
– A mogą, zaś kiejby332 nie chwaciło333, to se334 resztę odsiedzi w kreminale – gadała Jagustynka – używał jucha, niechże teraz pokutuje.
– Dziwno mi też było, co nawet na pogrzebie sie335 nie pokazał.
– Cóż mu ta Boryna, kiej336 on z wdową przyjacielstwo trzyma.
Przycichły, bo tuż przed nimi jawiła się Jaguś prowadząca matkę; stara szła przygarbiona i z przewiązanymi jeszcze oczami, ale Jagustynka nie przepuściła okazji.
– Kiedyż Szymkowe wesele? Ani się kto spodział, co dzisiaj spadną z ambony! Juści, trudno chłopakowi wzbronić, kiej mu już obmierzły dziewczyne roboty. Nastusia go teraz wyręczy… – dojadała z prześmiechem.
Dominikowa sprostowała się nagle i twardo rzekła:
– Prowadź, Jaguś, prędzej prowadź, bo me337 jeszczek338 ugryzie ta suka.
I poszła śpiesznie, jakby uciekając, a Płoszkowa zaśmiała się cicho:
– Niby to ślepa, a niezgorzej obaczyła…
– Ślepa, ale jeszcze trafi do Szymkowych kudłów.
– Boże broń, bych się i do drugich nie dorwała…
Jagustynka już nie odrzekła, ścisk przy tym zapanował przed wrótniami, że Hanka się zgubiła ostając kajś339 za wszystkimi, ale nawet była temu rada, gdyż obrzydły jej te niepoczciwe dogryzania, jęła też spokojnie rozdawać dziadom po dwa grosze, nie przepuszczając ani jednego, zaś temu ślepemu z psem wetknęła całą dziesiątkę i rzekła:
– Przyjdźcie do nas na obiad, dziadku! Do Borynów!
Dziad podniósł głowę i wytrzeszczył ślepe oczy.
– Antkowa, widzi mi sie! Bóg zapłać! Przyletę340, juści, co przyletę.
Za wrótniami było już nieco luźniej, ale i tam siedziały dziady we dwa rzędy, czyniąc szeroką ulicę i wykrzykując na różne sposoby, a na samym końcu klęczał jakiś młody z zielonym daszkiem na oczach, przygrywał na skrzypicy i śpiewał pieśnie o królach i dawnych czasach, że całą kupą stali dokoła niego, a częsty grosz sypał mu się do czapy.
Hanka przystanęła pod smętarzem, rozglądając się za Józką i najniespodziewaniej natknęła się oczami na swego ojca.
Siedział se341 w rządku między dziadami, rękę wyciągał do przechodniów i jękliwie skamłał o wspomożenie.
Jakby ją kto pchnął nożem, ale myślała zrazu, że się jej przywidziało, przetarła oczy raz i drugi; on ci to był jednak, on!…
– Ociec342 między dziadami! Jezus! – dziw, że się nie spaliła ze wstydu.
Nasunęła chustkę barzej343 na czoło i przebrała się do niego z tyłu od wozów, pod którymi siedział.
– Co wy robicie najlepszego, co? – jęknęła przykucnąwszy za nim, bych344 się chronić od ludzkich oczów.
– Hanuś… a dyć ja… a dyć…
– Chodźcie mi zaraz do domu! Jezus, taki wstyd! Chodźcie!…
– Nie póde345… Już to sobie z dawna umyśliłem… Co wama346 mam ciężyć, kiej dobre ludzie347 wspomogą… We świat se pociągnę z drugimi… święte miejsca obacze… co nowego się przewiem348… Jeszczech wama spory grosz przyniese349… Naści złotówkę, kup jakiego cudaka la350 Pietrasia… kup…
Chyciła351 go ostro za kołnierz i prawie wywlekła między wozy.
– Zaraz mi do domu. Że to wstydu nie macie!
– Puść me, bo się ozgniewam!
– Rzućcie te torbeczki, prędko, żeby kto nie obaczył.
– To zrobię, co mi się jeno spodoba, juści… wstydał się bede… komu głód kumą, temu torba matką – wyrwał się naraz, wpadł pomiędzy wozy a konie i przepadł.
Nie sposób było go szukać i naleźć w takim tłoku, jaki się uczynił na placu przed kościołem.
Słońce przypiekało, jaże się człowiek łuskał ze skóry, kurz zapierał piersi, a naród, chociaż zmęczony i zgrzany do ostatniej nitki, miętosił się radośnie i kotłował jakoby w tym rozbełkotanym wrzątku.
Katarynka wygrywała rozgłośnie na całą wieś; dziady wyciągały po swojemu, dzieci gwizdały na glinianych kuraskach, naszczekiwały psy i konie gryzły się i kwiczały, że to muchy były dzisia barzej352 naprzykrzone, zaś każden353 człowiek gadał z osobna, przekrzykiwał do znajomków, stowarzyszał się i cisnął do kramów, przy których wrzało jak w ulu i podnosiły się dzieuszyne354 piski.
Budy ze świętościami jaże355 się chwiały od babiego naporu. Nie mniejszy był tłok, kaj356 przedawali kiełbasy, wiszące na drążkach niby te grubachne postronki. Gdzie znów kupczyli chlebem a kukiełkami. Kajś Żyd nawoływał do cukierków, zaś jeszcze indziej nawet wstęgi wiewały spod płóciennych daszków i bicze przeróżnych paciorków, a wszędy357 był niepomierny gniot358, harmider i wrzaski kieby359 w jakiej bóżnicy.
Przeszło dobrych parę pacierzów, nim naród jął360 się nieco spokoić361 i przycichać; kto pociągał do karczmy, kto już zabierał się do domu, a drudzy, zmożeni spiekotą i utrudzeniem, rozkładali się w cieniu wozów, nad stawem, to w sadach i podwórzach, bych se podjeść i odpocząć.
Rozprażone przypołudnie tak już doskwierało, że dychać nie było czym, a pokrótce i gwarzyć nie chciało się nikomu ni nawet ruchać362, jako tym drzewom pomdlałym w żarze, a że przy tym i wieś zasiadła do misek, to się już prawie całkiem uspokoiły, jeno co tam dzieci podniesły363 wrzaski kajś niekaj364 i konie szarpnęły się przy wozach.
Zaś na plebanii proboszcz wyprawiał obiad la365 księży i dziedziców, przez wywarte okna widniały głowy, płynął gwar rozmów i roznosiły się brzęki, śmiechy a takie zapachy, jaże366 niejeden ślinkę łykał z onych smaków.
Jambroż, wystrojony odświętnie, w mentalach na piersiach, kręcił się cięgiem w sieniach, a często gęsto na ganek wybiegał z krzykiem:
– Nie pódziesz, jucho, stąd! A to kijem cię złoję, że popamiętasz.
Ale nie mogąc się ognać zbereźnikom, które jako te wróble obsiadały sztachety, a śmielsze nawet już pod okna się przebierały, to jeno przygrażał księżym cybuchem a wyklinał.
Nadeszła na to Hanka przystając przy furcie.
– Szukacie to kogo? – zapytał kusztykując do niej.
– Nie widzieliście kaj mojego ojca?
– Bylicy! Gorąc, że niech Bóg broni, to pewnikiem śpi se kajś w cieniu… Te! jedrona pałka! – krzyknął znowu i pogonił za chłopakiem.
A Hanka strapiona wielce poszła już prosto do domu i rozpowiedziała o wszystkim siostrze, która przyszła na obiad.
Ale Weronka jeno wzruszyła ramionami.
– Korona mu ze łba nie spadnie, że przystał do dziadów, a co nam będzie lekciej367, to lekciej. Nie takie ano skończyły pod kościołem.
– Jezus, taki wstyd, żeby rodzony ociec na żebrach! A co Antek na to powie? Dopiero ludzie wezmą nas na ozory i powiedzą, żeśmy go wygnały po proszonemu.
– A niechta szczekają, co im się spodoba. Pyskować na drugiego każdy poredzi368, ale do pomocy nikto nieskory.
– Ja nie dopuszczę, żeby ociec mieli dziadować.
– To go se sprowadź do chałupy i żyw, kiejś taka honorna369.
– A sprowadzę! Już mu tej łyżki strawy żałujesz! Juści, teraz miarkuję, coś go do tego sama przyniewoliła.
– Przelewa się to u mnie czy co? Dzieciom to pewnie odejmę od gęby, a jemu dam?
– Należy mu się wycug370 od ciebie, nie baczysz?
– Jak nie mam, to z jelit sobie nie wypruję.
– A wypruj i daj, ociec pierwszy. Nieraz mi się skarżył, że go głodem morzysz i o świnie więcej dbasz niźli o niego.
– Prawda była, juści, ojca morzę głodem, a sama to se używam kiej dziedziczka. Tak się ano wypasłam, co mi już kiecka z bieder371 zlatuje i ledwie kulasami powłóczę. Na borg372 jeno żyjemy.
– Nie pleć, myślałby kto, że i prawda.
– A prawda, żeby nie Jankiel, to by nawet tych ziemniaków ze solą zabrakło. Juści, syty głodnemu nigdy nie zawierzy! – gadała na wpół z płaczem, a coraz żałośniej, gdy wtoczył się w opłotki dziad, prowadzony przez pieska.
– Siadajcie se pod chałupą – zwróciła się doń Hanka krzątając się kole373 obiadu.
Przysiadł na przyźbie374, kule odłożył, pieska puścił na wolę i pociągał nochalem, miarkując, żali375 już jedzą i w której stronie.
Właśnie byli zasiadali do obiadu pod drzewami, Hanka wyłożyła jadło na miski, że szeroko rozniesły się posmaki.
– Kasza ze słoniną, dobra rzecz. Niech wama pójdzie na zdrowie – mruczał dziad wietrząc zapachy i oblizując się łakomie.
Pojadali z wolna, przedmuchując każdą łyżkę strawy: Łapa kręcił się z cichym skowytem, a dziadoski piesek ziajał z wywieszonym ozorem pod ścianą, spiekota bowiem była straszna, nawet cienie nie ochraniały, dziw się wszystko nie roztopiło, a w tej nagrzanej i sennej cichości jeno łyżki skrzybotały, a niekiedy kajś376 pod strzechą zaświegotała jaskółka.
– By tak z miseczkę kwaszonego mleka la ochłódy! – westchnął dziad.
– Zarno377 wam przyniesę! – spokoiła go Józka.
– Dużoście dzisiaj wykrzyczeli? – zapytał Pietrek ciągnąc ospale łyżkę.
– Zmiłuj się, Panie, nad grzesznymi, a nie pamiętaj im dziadowskiej krzywdy! Bogać ta wiele! któren dziada obaczy, to w niebo pilnie patrzy albo skręca o staje. Zaś inszy wysuple ten grosz jaki, a rad by wziął resztę z dziesiątki! Z głodu przyjdzie zdychać.
– La378 wszystkich latoś379 ciężki przednówek380 – szepnęła Weronka.
– Prawda, ale na gorzałkę to nikomu nie zbraknie.
Józka wetknęła mu w garść michę, jął skwapliwie pojadać.
– Powiedali na smętarzu – ozwał się znowu – co Lipce mają się dzisiaj godzić z dziedzicem, prawda to?
– Dostaną, co im się należy, to może się i ugodzą – rzekła Hanka.
– A Miemce się już wyniesły, wiecie? – wyrwał się Witek.
– Żeby ich morówka zdusiła! – zaklął wytrząsając pięścią.
– To i was pokrzywdzili?
– Zaszedłem do nich wczoraj z wieczora, to me psami wyszczuli. Heretyki ścierwy, psie nasienia. Pono Lipczaki tak im dopiekali, że musiały uciekać! Ze skóry bym takich obłupiał, do żywego mięsa – pogadywał, sielnie wygarniając z miski, a skończywszy napasł swojego pieska i jął się dźwigać z przyźby.
– Żniwna pora, to pilno wam do roboty – zaśmiał się Pietrek.
– A pilno; łoni381 było nas na odpuście sześciu wszystkiego, a dzisia ze trzy mendle sie wydziera, jaże uszy puchną.
– A przyjdźcie na noc – zapraszała Józka.
– Niech ci Jezus da zdrowie, co pamiętasz o sierocie.
– Sierota jucha, a kałdun to już ledwie udźwignie – przekpiwał Pietrek patrząc, jak się toczył środkiem drogi, grubachny kiej382 kłoda, i kijaszkiem macał przeszkody.
Chałupa też wkrótce opustoszała, kto przyległ w cieniu, bych się przespać, to już chrapał, a reszta poszła na odpust.
Przedzwonili na nieszpór. Słońce się już galancie kłoniło ku zachodowi, upał jakby ździebko383 sfolżał384, to chociaż jeszcze sporo wypoczywało pod chałupami, ale już coraz więcej ludzi schodziło się na plac przed kościołem, pomiędzy kramy i budy.
Józka poniesła się z dzieuchami kupować obrazki, a głównie, bych się napatrzyć do syta owym wstęgom, paciorkom i drugim cudom odpustowym.
Katarynka znowu zagrała, dziady jęły posobnie wyciągać, brzękając w miseczki, a gwary podnosiły się z wolna, przepełniając całą wieś, że huczało jakoby w tym ulu przed wyrojem.
Każden bowiem był syty i wypoczęty, to rad385 się stowarzyszał a cieszył spółecznie; kto poredzał z przyjacioły, kto jeno ślepie na wszyćko386 roztwierał szeroko, kto się aby cisnął, kaj się drugie cisnęły, kto i na ten kieliszek pociągał z kumami, któren zaś szedł do kościoła lebo387 i siedział gdziesik388 w cieniu deliberując389 o różnościach, a wszystkich zarówno rozpierała jednaka radosna lubość odpustowania. I nie dziwota, jakże, toć każden wymodlił się i nawzdychał do woli, napatrzył onym pozłotom, światłom, obrazom i innym świętościom; wypłakał się rzetelnie, nasłuchał organów i śpiewań, a jakby się cały wykąpał w onym święcie, duszę oczyścił a skrzepił390, narodu różnego zobaczył, wspominków nazbierał i zbył się chociaż na ten dzień jeden wszelakich turbacji391!
To i obycznie, co gospodarze najpierwsze czy biedota, komorniki czy proste dziadygi, a wszystko się weseliło pospólnie, czyniąc taki rozgwarzony i rozkolebany gąszcz kole kramów, że i przecisnąć się tam było niełacno392. A juści, co najrozgłośniej gadały kobiety gnietąc393 się jedna przez drugą do bud, abych chociaż się dotknąć i napatrzyć onych śliczności.
Szymek był właśnie kupił Nastusi bursztyny, wstęgów i chustkę czerwoną, przystroiła się zaraz, i chodzili od kramu do kramu trzymając się wpół, radośni wielce i jakoby pijani uciechą.
Łaziła z nimi Józka, targując jeno i oglądając różnoście porozkładane na stołach, a coraz i z żałosnym wzdychaniem przeliczała tę swoją mizerną złotówczynę.
Jagusia plątała się kajś394 niedaleko od nich, udając, że nie spostrzega brata. Chodziła sama, dziwnie smutna i zgnębiona. Nie cieszyły jej dzisiaj ni te rozwiane wstęgi, ni granie katarynki, ni ten ścisk i wrzaski. Szła z drugimi, porwana tłokiem, i tam stawała, kaj insi stawali, tam dreptała, kaj ją pchali, nie wiedząc całkiem, po co przyszła i dokąd idzie.
Przysunął się do niej Mateusz i szepnął pokornie:
– Dyć mnie nie goń od siebie.
– Hale, odpędzałam cię to kiedy?
– Abo raz! Nie sklęłaś me to, co?
– Niepoczciwie rzekłeś, to i musiałam. Któż me… – przymilkła nagle.
Jasio przeciskał się z wolna przez tłumy w jej stronę.
– I on na odpust! – szepnął Mateusz wskazując księżyka, któren się bronił ze śmiechem, aby go nie całowali po rękach.
– Kiej dziedzicowy syn! Jak się to wybrał! Dobrze baczę395, jak to jeszcze niedawno wyrywał396 za krowimi ogonami.
– A juści, gdzieby zaś taki krowy pasał – przeczyła niemile dotknięta.
– Rzekłem. Pamiętam, jak go to raz organista sprał, że krowy puścił w Pryczkowy owies, a sam se spał kajś pod gruszą…
Jaguś odeszła i chociaż nieśmiało, przepychała się ku niemu, roześmiał się do niej, ale że patrzeli w niego kiej w tęczę, odwrócił oczy i nakupiwszy w kramie obrazików, zaczął je rozdawać dzieuchom i kto chciał.
Stanęła naprzeciw kiej wryta, zapatrzona w niego rozgorzałymi oczami, a z warg czerwonych polał się cichy, lśniący pośmiech, słodziuśki niby te miody.
– Naści, Jaguś, swoją patronkę – wyrzekł wtykając jej obrazik, ręce się ich spotkały i rozbiegły kiej sparzone.
Wzdrygnęła się, nie śmiejąc ust otworzyć. Mówił jeszcze cosik397, ale jakby utonęła w jego oczach i nic prawie nie pomiarkowała398.
Rozdzieliła ich gęstwa, że schowawszy za gors obrazik, długo toczyła oczami po ludziach. Nie było go już nikaj, poszedł do kościoła, gdyż przedzwonili na nieszpór, ale ona cięgiem go miała na oczach.
– Widzi się kiej ten świątek! – szepnęła bezwolnie.
– Toteż dzieuchy dziw ślepiów za nim nie pogubią. Głupie, nie la399 psa kiełbasa.
Obejrzała się prędko, Mateusz stał pobok.
Mruknęła ni to, ni owo, chcąc się od niego odczepić, ale szedł nieodstępnie, długo coś sobie ważył, aż zapytał:
– Jaguś, a co matka rzekli na Szymkowe zapowiedzie?
– A cóż, kiej chce się żenić, to niech się żeni, jego wola.
Skrzywił się i pytał niespokojnie:
– Odpiszą mu to jego morgi, co?
– Ja ta wiem! Nie wyznała mi się. Niech się jej spyta.
Przystąpił do nich Szymek z Nastusią, nalazł się skądściś i Jędrzych, że przystanęli całą kupą, a pierwszy Szymek zaczął:
– Jaguś, matki strony nie trzymaj, kiej się mnie krzywda dzieje.
– Juści, co za tobą stoję. Ale odmieniłeś się przez te czasy, no, no… Całkiem kto drugi z ciebie! – dziwiła się, bo stojał400 przed nią sielnie401 wyelegantowany, prosty, wygolony do czysta, w kapelusie402 na bakier i w kapocie bieluśkiej kieby403 mleko.
– A bom się wyrwał z matczynego stojaka.
– I lepiej ci teraz na woli? – prześmiechała się z jego hardości.
– Wypuść ptaszka z garści, to obaczysz! Zapowiedzie słyszałaś?
– Kiedyż ślub?
Nastusia przygarnęła się tkliwie, obejmując go wpół.
– A za trzy niedziele, jeszcze przed żniwami – szeptała spłoniona.
– I choćby w karczmie wyprawię, a matki prosił nie będę.
– Masz to już kaj404 zawieźć kobietę?
– A mam. Jakże, na drugą stronę do matki się wprowadzę. Szukał po ludziach komornego nie będę. Niech mi jeno mój gront odpiszą, to radę sobie dam! – przechwalał się sierdziście.
– Pomogę mu, Jaguś, we wszyćkim pomogę – przytwierdzał Jędrzych.
– Przeciech i my Nastusi we świat gołkiem nie dajemy. Tysiąc złotych dostanie gotowymi pieniędzmi – wyrzekł Mateusz.
Kowal odciągnął go na bok, cosik mu szepnął i poleciał.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке