Читать бесплатно книгу «Kim» Редьярда Киплинг полностью онлайн — MyBook
image

Rozdział IV

 
To nie kobieta – bodaj ją trzysta!… —
Lecz najszczekliwsze pod słońcem babsko!
Harna, wierzgliwa i narowista —
Trudno ujeździć to dzikie szkapsko!
Gdy ją powitasz – huknie na przybysza!
Gdy ją zaczepisz – toś pewien odprawy!
Puść kantem trochę zajadłą zrzędziochę,
To cię jak na złość schwyci za rękawy!
 
 
Hojności! hojności, o dolo!
Wolno ci dawać lub skąpić!
Chociaż o los się nie troszczę,
Los musi za mną postąpić!…
 
Czapeczki czarodziejskie.

Potem jęli rozmawiać przyciszonym głosem. Kim chciał spocząć pod drzewem, ale lama szarpnął go niecierpliwie za rękaw.

– Chodźmy dalej. Tu jeszcze nie ma rzeki.

– Tere-fere! Albośmy to dziś nie odwalili ładnego kawałka drogi? Rzeka nam nie ucieknie. Uzbrój się w cierpliwość, a ten stary nie poskąpi nam jałmużny.

– Ten oto – odezwał się nagle stary rębacz – jest Przyjacielem gwiazd. On to mi wczoraj przyniósł te nowiny. Widział ci on w objawieniu samego wodza naczelnego wydającego rozkazy do wojny.

– Hm! – rzekł syn głosem wydobytym aż kędyś ze samego dna rozrosłej piersi. – Pewno usłyszał jakąś plotkę na rynku i chce z niej skorzystać.

Ojciec zaśmiał się.

– W każdym razie nie przyjechał do mnie, by wycyganić nowego konia i bogi wiedzą, ile rupij. Czy pułki, w których służą twoi bracia, otrzymały też rozkazy?

– Nie wiem. Wziąłem urlop w te pędy i pojechałem do ciebie na wypadek…

– Na wypadek, gdyby tamci ubiegli cię w tej prośbie. Ach, wy kostery i rozrzutniki! Ale tyś jeszcze nigdy nie brał udziału w szarży kawaleryjskiej. Tam potrzeba dobrego konia, a juści! A w marszu też się przyda dobry foryś wraz z dobrym kucem. Zobaczymy… zobaczymy.

Brzęknął w rękojeść pałasza.

– Tu nie miejsce na obrachunki, mój ojcze. Jedźmy do domu.

– To przynajmniej zapłać temu smykowi; nie mam ni paisa przy duszy, a on przyniósł mi nader ważne wieści. Hej! Przyjacielu całego świata, jakaś wojna się kroi! Dobrześ przepowiedział.

– Nie, ta właśnie wojna, o której mi wiadomo! – odrzekł Kim z zimną krwią.

– Hę? – ozwał się lama, przebierając palcami po paciorkach i rwąc się całą duszą do drogi.

– Mój mistrz nie naprzykrza się gwiazdom dla zysku. Przynieśliśmy wieści, to je sprawdzaj; myśmy przynieśli wieść, a teraz idziemy dalej! – i wygiął rękę nieznacznie w bok.

Syn starego wojownika cisnął srebrny pieniądz połyskujący w słońcu i coś tam zrzędził na żebraków i kuglarzy. Pieniądz był wart cztery anny i mogli się za niego utrzymywać przez kilka dni. Lama widząc połysk kruszcu wygulgotał jakieś błogosławieństwo.

– Idź, kędy droga cię wiedzie, Przyjacielu całego świata! – krzyczał stary wojak, zawracając swego wierzchowca. – Raz przecie w życiu spotkałem prawdziwego proroka… który nie służył w wojsku…

Ojciec i syn razem ruszyli w dalszą drogę; starzec siedział w siodle tak prosto jak młodszy jego towarzysz.

Policjant-Pendżabczyk w żółtych płóciennych szarawarach zerkał z ukosa na drogę. Rzucony pieniądz nie uszedł jego baczności.

– Stój! – krzyknął piorunującą angielszczyzną. – Czy nie wiecie, że ci, którzy wchodzą na trakt z tej bocznej drogi, płacą takkus (taksę) po dwie anny na głowę, co razem daje cztery anny? Taki jest rozkaz Sirkaru (rządu Indii), a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększenie dróg…

– …i brzuchów policji – dodał Kim, dając susa w bok, gdzie go nie mogło dosięgnąć ramię strażnika. – Miejże choć na chwilę rozum w głowie, człowiecze, a nie kiełbie we łbie! Czy sobie myślisz, żeśmy wyleźli z najbliższej kałuży jak ropucha, twoja teściowa? Czy słyszałeś kiedy o swym bracie?…

– No, kimże on był? Dajże chłopakowi święty spokój! – krzyknął starszy policjant, wielce ubawiony, przysiadłszy na ganku, by wypalić fajkę.

– Odkleił etykietę z butelki belaitee-pani (wody sodowej) i wywiesiwszy ją na moście pobierał przez cały miesiąc rogatkowe od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkaru. Aż na koniec przyszedł jakiś Anglik i rozbił mu łeb. Hoho, brachu! Jestem ci ptaszek z miasta, nie jakowyś gawron wiejski!

Policjant cofnął się ze wstydem, a Kim hukał i pogwizdywał za nim przez całą drogę.

– Czy był kiedy taki żak jak ja? – zawołał wesoło do lamy. – Obdarto by cię do kości już o dziesięć mil od miasta Lahory, gdybym nie czuwał nad tobą.

– Sam nad tym nieraz się zastanawiam, czy nie jesteś czasem duchem, a niekiedy złośliwym chochlikiem – ozwał się lama z lekkim uśmiechem.

– Jestem twym chelą – i rzekłszy to, Kim ruszył wraz z nim krokami posuwistymi, owym niedającym się opisać chodem człapiącym i stukliwym, cechującym tych, co zeszli kawał świata.

– No, chodźmy, chodźmy – burknął lama i w takt pobrzękiwania jego różańca szli w milczeniu milę za milą. Lama, jak zwykle, był pogrążony w rozmyślaniach, natomiast jasne oczy Kima były szeroko otwarte. Ta szeroka, roześmiana rzeka życia (myślał sobie) była czymś niezmiernie doskonałym wobec wykoślawionych i tłocznych ulic Lahory. Na każdym kroku zjawiały mu się nowe widoki i nowi ludzie… typy, jakie znał, i kasty, jakie po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się widzieć.

Spotkali czeredę długowłosych, srodze cuchnących Sansisów, którzy na plecach dźwigali kosze jaszczurek i innej nieczystej strawy; chude psiska obwąchiwały im pięty. Ci ludzie trzymali się tylko jednej strony ulicy, posuwając się szybko i niepewnie, jakby ukradkiem, a inne kasty omijały ich z daleka, bo zetknięcie z Sansisem uważa się za splugawienie. Za nimi, szeroko powłócząc drętwymi girami, snadź nie wyzbywszy się jeszcze wspomnienia kajdan, kroczył jakiś człek, świeżo wypuszczony z więzienia; zaokrąglony brzuszek i świecąca cera świadczyły, że rząd żywi więźniów lepiej, aniżeli mogą się sami na własny koszt odżywiać najuczciwsi ludzie. Kim znał dobrze ten chód i przedrzeźniał go, gdy mijali tego człowieka. Następnie pysznym krokiem przeszedł koło nich akali, świętoszek sikhijski o mierzwiastych włosach i dzikim wejrzeniu, odziany na znak swej wiary w długą szatę w niebieskie kratki, a na stożku wysokiego, błękitnego turbanu lśniły mu krążki polerowanej stali; wracał z gościny w jednym z niezawisłych państewek sikhijskich68, gdzie śpiewał starodawną chwałę Khalsy książątkom wychowanym w wyższej uczelni, a noszącym buty z cholewkami i sznurowane pludry. Kim wystrzegał się, by nie podrażnić owego człowieka, bo akali ma usposobienie gwałtowne i prędkie ramię. Tu i owdzie natknęły się na nich, ba, czasem i zagarnęły ze sobą, pstrokato przyodziane gromady z całych wiosek, zdążające na jakiś kiermasz w okolicy; kobiety z nieletnią dziatwą u boku szły za mężami, starsi chłopcy harcowali jak na koniach na prętach trzciny cukrowej, wlekli za sobą niezgrabne parowoziki miedziane, jakie sprzedają za pół pensa, lub z małych tandetnych lusterek puszczali starszym w oczy bastówki świetlne. Na pierwszy rzut oka postrzec można było, co kto kupił, a gdyby były jakieś wątpliwości, dość było przyjrzeć się kobietom, które, przytykając wzajem jedna drugiej brązowe ramiona, porównywały świeżo nabyte bransolety z dymnego szkła, sprowadzane z północnego wschodu. Wszyscy ci weseli kumowie i kumoszki szli noga za nogą, nawołując się wzajemnie, stając, by wytargować się z piernikarzami lub zmówić pacierz przed jedną z kapliczek przydrożnych – czasem hinduską, czasem muzułmańską – którymi ze wzorową bezstronnością dzielą się pomiędzy sobą ludzie prości obu wyznań. Jednolita smuga błękitna, to wznosząc się, to opadając, niby obły grzbiet pełzającej szybko gąsienicy, wynurzała się z drgającego pyłu i mijała ich wśród rozhoworu i żwawych chichotań. Był to zastęp changarek – kobiet, które wzięły na siebie umacnianie wszelkich nasypów i grobel na kolejach północnych, w modre spódnice przyodziany cech robotnic ziemnych o płaskich stopach, wydatnych piersiach i potężnych odnóżach, śpieszący na północ, w poszukiwaniu zarobku i nigdy nietracący czasu w drodze. Należą do kasty, która nie liczy się z ludźmi, więc szły, potrącając przechodniów łokciami, kołysząc się w biodrach i zadzierając głowy do góry, jak przystało kobietom dźwigającym wielkie ciężary. Nieco później na wielki trakt wkraczał orszak weselny z muzyką i hukaniem, a woń kaczeńców i jaśminu była mocniejsza nawet od swędu kurzawy. Można było dostrzec lektykę panny młodej – pstrokaciznę szychu i czerwieni, kołyszącą się skroś tumanu, gdy równocześnie przybrany wieńcami kucyk pana młodego zwracał się w bok, by uszczknąć wiązkę z mijającego ich wozu z sianem. Wówczas Kim przyłączał się do burzy oklasków, powinszowań i pustackich żartów, życząc młodej parze, jak to mówią, stu synów i ani jednej córki. Jeszcze większe bywało zaciekawienie i większa zrywała się wrzawa, gdy wędrowny kuglarz z półoswojonymi małpami czy dychawicznym niedźwiedziem albo też kobieta z przywiązanymi do nóg rogami koźlimi, tańcząca na linie, budzili popłoch wśród koni a wśród bab długie, przeciągłe trele podziwu.

Lama ani razu nie podniósł oczu. Nie zauważył lichwiarza, co śpieszył na krótkoogoniastym kucyku, by gromadzić krwawe zyski; ani gromadki urlopowanych żołnierzy krajowców, idących jeszcze w szyku wojskowym a pokrzykujących przeciągle na całe gardło z radości, że się pozbyli już bryczesów i puttee (owijaków), i bezczelnie zaczepiających najczcigodniejsze niewiasty. Nie widział nawet sprzedawcy wody gangesowej, choć Kim spodziewał się, że jego towarzysz kupi przynajmniej butelkę tego drogocennego płynu. Starzec patrzył uporczywie w ziemię kroczył tak bez ustanku godzinę za godziną – snadź dusza jego czymś była zajęta. Atoli Kim był z radości w siódmym niebie. Wielki trakt był w tym miejscu zbudowany na nasypie, celem zabezpieczenia przed zimowymi wylewami ze wzgórz, tak iż szło się niejako wspaniałym korytarzem ponad okolicą, widząc całą krainę indyjską rozpostartą z obu stron. Miło było spoglądać na wielosprzężne furgony ze zbożem i bawełną, wlokące się po chłopskich drogach; słychać było ich osie skwirczące na milę, coraz to bliżej, aż wreszcie same wozy, wśród krzyków, jazgotań, złorzeczeń i wzajemnej besztaniny woźniców, gramoliły się po stromej pochyłości i wyłaniały się na bitym torze środkowym. Równie miło było przyglądać się ludziom – małym bryłkom czerwonym, błękitnym, różowym, białym i szafranowym, zbaczającym w stronę swych wiosek, rozpraszającym się po dwóch i trzech i coraz to malejącym na gładkiej równinie. Kim odczuwał piękno w tym wszystkim, ale i nie umiał wyjęzyczyć swych uczuć, więc poprzestał na kupieniu obłuskanej trzciny cukrowej i hojnym wypluwaniu jej miąższu przez całą drogę. Od czasu do czasu lama zażywał tabaki. Na koniec to milczenie zaczęło Kimowi ciężyć nieznośnie.

– To ładny kraj… ta kraina południa! – przemówił. – Powietrze tu dobre, woda dobra… Hę?

– A oni wszyscy uwiązani do kołowrotu żywotów – rzekł lama. – Uwiązani w tym życiu i przyszłym. Żadnemu z nich nie pokazano Drogi! – otrząsnął się z zadumy, wracając na ten świat.

– Odbyliśmy już ciężką drogę – rzekł Kim. – Chyba niedługo zajdziemy do parao (na popas). Może się zatrzymamy? Patrz, już słonko się nachyliło.

– Kto nas dziś przyjmie na noc?

– To obojętne. W tej okolicy nie brak dobrych ludzi. Zresztą – (tu zniżył głos, domawiając szeptem) – mamy forsę!

Ciżba na drodze robiła się coraz większa, w miarę jak zbliżali się do miejsca popasu, które stanowiło kres ich całodziennej podróży. Rząd klitek, gdzie sprzedaje się niewykwintnie wiktuały i tytoń; za nimi sąg drzewa opałowego, wartownia policyjna, studnia z korytem do wodopoju, kilka drzewek, a pod nimi wydeptane boisko, nakrapiane tu i owdzie sczerniałymi zgliszczami starej watry oto wszystko, czym poszczycić się może parao na wielkim trakcie, jeżeli się wyłączy żebraków i wrony… jednakowo zgłodniałe.

Tymczasem słońce jęło już przeszywać szerokimi promieniami złotolitymi niższe gałęzie drzew mangowych; papużki i gołębie setkami wracały na gniazda; swarliwe wrony o szarych grzbietach, gwarząc o wypadkach dnia, snuły się po dwie lub trzy tuż prawie pod stopami podróżnych, a wielkie szurum-burum wśród konarów wskazywało na to, że nietoperze gotowały się już do nocnej wyprawy. Potem światło skupiło się w sobie i na chwilę ubarwiło twarze ludzkie, koła wozów i rogi byczków. Niebawem zapadła noc, wionąc odmiennym powiewem, rozsnuwając po całej okolicy przyziemną, płaską mgłę, ni to błękitnawy całun pajęczyny, i roznosząc ostrą i wyrazistą woń dymu drzewnego i nawozu oraz miły zapach placków pieczonych w popiele. Z wartowni policyjnej wyruszył patrol wieczorny wśród znaczących pochrząkiwań i powtarzania rozkazów. Kawałek węgla drzewnego w fajce przydrożnego woźnicy jarzył się krwawo, a Kim bezmyślnie przyglądał się ostatnim odbłyskom słońca na mosiężnych szczypczykach.

Życie w parao bardzo przypomniało w pomniejszeniu tryb życia w Seraju Kaszmirskim. Kim pogrążył się z głową w niefrasobliwym bałaganie azjatyckim, który, o ile na to komu czas pozwoli, może człowiekowi małych wymagań zapewnić wszystko, co potrzeba.

Jego wymagania były niewielkie, jako że lama nie uznawał żadnych zastrzeżeń kastowych i można by poprzestać na gotowanej strawie z najbliższego kramiku, ale Kim dla zbytku kupił garść mierzwy, by rozniecić watrę. Wszędzie dokoła krzątający się przy małych ogniskach ludkowie krzykiem domagali się to oliwy, to zboża, to łakoci, to tytoniu, szturchając się wzajemnie w oczekiwaniu swej kolei u studni, a pośród głosów męskich słychać było z przysłoniętych, stojących wozów cienkie piski i chichoty kobiet, którym na miejscach publicznych nie wolno ukazywać twarzy.

Бесплатно

4.3 
(10 оценок)

Читать книгу: «Kim»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно