– Och! Combray, Combray! – wykrzykiwała. (A niemal śpiewny ton, jakim wygłaszała tę inwokację, zarówno jak arlezjańska czystość jej rysów, mogły zbudzić przypuszczenie, że Franciszka pochodzi z południa i że stracona ojczyzna, którą opłakuje, była tylko ojczyzną przybraną. Ale może by to była omyłka, bo zdaje się, iż nie ma prowincji, która by nie miała swojego „południa”; iluż spotyka się Sabaudczyków i Bretończyków, u których odnajdziemy znamienne dla południowców słodkie przemieszczenia długich i krótkich sylab). – Och, Combray, kiedyż ja cię zobaczę, biednaż ty moja ziemio! Kiedyż będę mogła spędzać cały boży dzień pod twoimi głogami i bzami, słuchając szpaków i naszej Vivonne, szemrzącej tak jakby ktoś szeptał, zamiast słyszeć ten przeklęty dzwonek naszego panicza, który nie wytrzyma ani pół godziny, żeby nie kazać człowiekowi gonić bez ten diabelski korytarz. I jeszcze uważa, że ja nie lecę dość szybko; trzeba, żeby człowiek słyszał, zanim on zadzwoni, a kiedy się o minutkę spóźnisz, on „popada się” w takie straszliwe furie! Ach, biedne Combray, może cię nie ujrzę aż martwa, kiedy mnie rzucą jak ten kamień w dół cmentarny. Wówczas nie będą mi już pachniały twoje piękne głogi, całe bieluśkie. Ale za to we śmiertelnym śnie, myślę, że jeszcze będę słyszała te trzy dzwonki, które mnie tak trapiły w życiu.
Ale przerywały jej wołania krawczyny z dziedzińca – tego samego, który niegdyś tak się spodobał babce w czasie jej wizyty u pani de Villeparisis i który nie mniej łaski znalazł w oczach Franciszki. Podniósłszy głowę na odgłos otwieranego u nas okna, starał się już od dobrej chwili ściągnąć uwagę swojej sąsiadki, aby jej powiedzieć dzień dobry. Zalotność młodej dziewczyny, którą była niegdyś Franciszka, łagodziła wówczas dla pana Jupien opryskliwą twarz naszej starej kucharki, zgrubiałą od wieku, złych humorów i gorąca blachy; z uroczą mieszaniną taktu, poufałości i zawstydzenia, Franciszka przesyłała krawcowi miły ukłon, ale bez słów, o ile bowiem gwałciła zakazy mamy, wyglądając na dziedziniec, nie ośmieliłaby się urągać im do tego stopnia, aby rozmawiać przez okno, co miało (wedle niej) dar ściągania na nią ze strony pani całego kazania. Pokazywała mu zaprzężony powóz, jakby mówiła: „Ładne koniczki, hę!”, ale mrucząc: „Co za stary gruchot!”, czyniąc to zwłaszcza dlatego, że wiedziała, iż on jej odpowie, przykładając rękę do ust, aby być słyszanym, mimo że mówił półgłosem:
– Wy byście też mogli mieć to wszystko, gdybyście chcieli, a może więcej od nich, ale wy nie lubicie tego.
I Franciszka, po skromnym, wymijającym i uszczęśliwionym geście, którego sens był mniej więcej taki: „Każdy ma to, czego pragnie; my tu jesteśmy skromne ludzie”, zamykała okno z obawy, aby mama nie weszła. Owi „wy”, którzy by mogli mieć więcej koni od Guermantów, to byliśmy my; ale Jupien miał rację mówiąc „wy”, bo, z wyjątkiem pewnych rozkoszy miłości własnej czysto osobistych – na przykład kiedy Franciszka kaszlała bez przerwy, a cały dom się bał, że dostanie od niej kataru, ona twierdziła z drażniącym uśmieszkiem, że nie jest zakatarzona – Franciszka, podobna owym roślinom, dla których zespolone z nimi zwierzę przygotowuje pokarmy, łowiąc je, spożywając i trawiąc dla nich i podsuwając im je w doskonale przyswojonej formie. Franciszka żyła z nami w symbiozie; to my, naszymi zaletami, majątkiem, sposobem życia, pozycją, mieliśmy za zadanie dostarczać drobnych satysfakcji miłości własnej, które tworzyły – skoro do tego dodać uświęcony obrządek śniadania wedle starożytnej formy, plus mały łyczek powietrza przy oknie po śniadaniu, trochę wałęsania się po ulicy, „za sprawunkami” oraz wychodne co niedziela dla odwiedzenia siostrzenicy – cząstkę zadowolenia nieodzowną jej do życia. Toteż zrozumiałe jest, że w nowym domu, gdzie wszystkie zaszczytne tytuły mego ojca nie były jeszcze znane, Franciszka musiała usychać przez pierwsze dni, będąc pastwą choroby, którą ona sama nazywała nudą; nudą w dramatycznym znaczeniu, jakie to słowo przybiera u Corneille’a lub pod piórem żołnierzy, nieraz odbierających sobie w końcu życie, bo im się zanadto „przykrzy” za narzeczoną, za ich wsią. Nudę Franciszki uleczył bardzo szybko właśnie Jupien, dostarczył jej bowiem przyjemności równie żywej, a bardziej wyrafinowanej niż ta, którą by odczuwała, gdybyśmy się zdecydowali mieć powóz.
– Dobrzy ludziska ci Jupienowie – mówiła – poczciwe ludzie, mają to wypisane na twarzy.
Jupien umiał w istocie zrozumieć i udzielić wszystkim tej wiadomości, że jeżeli my nie mamy powozu, to dlatego że nie chcemy. Ten przyjaciel Franciszki mało przebywał w domu, uzyskawszy posadkę w ministerstwie. Zrazu, trudniąc się szyciem kamizelek razem ze „smarkatą” (którą babka wzięła za jego córkę), stracił wszelką rację wykonywania tego fachu, odkąd ta dziewczyna (która, niemal jeszcze dzieckiem, umiała bardzo dobrze zaszyć spódnicę, wówczas gdy babka wybrała się swego czasu z wizytą do pani de Villeparisis) wzięła się do krawieczyzny damskiej i wyspecjalizowała się w spódnicach. Najpierw „podręczna” u krawcowej, używana do tego, aby coś sfastrygować, przyszyć falbanę, przymocować guzik, zatrzask, dopasować stanik agrafkami, została bardzo szybko „drugą panną”, potem pierwszą, i wyrobiwszy sobie klientelę dam z najlepszego świata, pracowała u siebie, to znaczy w naszym dziedzińcu, najczęściej z paroma koleżankami z pracowni, przyjętymi jako uczennice. Odtąd, obecność Jupiena stała się mniej potrzebna. Bez wątpienia, „mała” wyrósłszy na dużą, musiała jeszcze często szyć kamizelki. Ale, wspomagana przez swoje przyjaciółki, nie potrzebowała nikogo. Toteż Jupien, jej wuj, postarał się o posadę. Zrazu mógł wracać w południe; potem, objąwszy na stałe funkcje urzędnika, któremu tylko wprzód pomagał, wracał aż na obiad. Jego „stabilizacja” nastąpiła szczęśliwie aż w kilka tygodni po naszym wprowadzeniu się, tak iż uprzejmość Jupiena mogła się objawiać na tyle, aby pomóc Franciszce przebyć bez zbytnich cierpień pierwszy trudny okres. Zresztą, nie zaprzeczając użyteczności, jaką Jupien był dla Franciszki jako „lekarstwo przejściowe”, muszę przyznać, że on mi się nie bardzo podobał z pierwszego wejrzenia. Na odległość kilku kroków, niwecząc całkowicie wrażenie, jakie robiłyby bez tego, jego szerokie policzki i kwitnąca cera, oczy jego zwilżone współczuciem, żałosnym i marzącym spojrzeniem, kazały przypuszczać, że on jest bardzo chory lub dotknięty świeżą żałobą. Nie tylko tak nie było, ale z chwilą gdy przemówił – mówił zresztą bardzo dobrze – był raczej zimny i drwiący. Z tego rozdźwięku między jego spojrzeniem a słowami wynikało coś fałszywego, niesympatycznego; robił wrażenie, że on sam się czuje skrępowany, niby gość zjawiający się w marynarce, gdy wszyscy są we frakach, lub ktoś, kto rozmawiając z Książęcą Wysokością, nie wie dobrze, jak Ją tytułować, i aby obejść trudności, sprowadza rozmowę do nieznaczących frazesów.
Wysłowienie Jupiena – bo to jest tylko porównanie – było przeciwnie urocze. Pod tym kontrastem jego twarzy i oczu (na co się już nie zwracało uwagi, kiedy się go znało) odkryłem w nim rychło rzadką inteligencję. Była to jedna z najbardziej literackich natur, jakie mi się zdarzyło spotkać; w tym sensie, że nie otrzymawszy zapewne wykształcenia, Jupien posiadał lub przyswoił sobie, jedynie za pomocą paru pobieżnie przeczytanych książek, najszczęśliwsze formy języka. Ludzie najbogaciej obdarzeni wśród tych, których znałem umarli bardzo młodo. Toteż byłem przeświadczony, że Jupien nie pożyje długo. Był dobry, miłosierny, pełen delikatnych i szlachetnych uczuć. Rychło zresztą przestał być nieodzowny w życiu Franciszki. Nauczyła się go zastępować.
Nawet kiedy jakiś chłopiec z magazynu lub służący przyniósł do nas paczkę, Franciszka, udając, że się nim nie zajmuje, wskazując mu tylko od niechcenia krzesło, podczas gdy dalej parała się swoją robotą, tak zręcznie wyzyskiwała kilka chwil, które obcy spędzał w kuchni, czekając na odpowiedź mamy, iż rzadko zdarzało się, aby odszedł, nie wyrywszy w sobie głęboko pewności, „że jeżeli nie mamy (powozu i koni), to dlatego, że nie chcemy”. Jeżeli jej zresztą tak zależało na tym, żeby wiedziano, że my mamy „pieniędzy” (Franciszka nie rozróżniała odcieni składni i mówiła „mieć pieniędzy”), żeby wiedziano, że jesteśmy bogaci, to nie dlatego, aby bogactwo samo w sobie, bogactwo bez cnoty było w oczach Franciszki najwyższym dobrem; ale cnota bez bogactwa również nie była jej ideałem. Bogactwo było dla niej jakby koniecznym warunkiem cnoty, w braku którego cnota jest bez zasługi i bez uroku. Tak mało oddzielała je od siebie, że w końcu zaczęła jednej z tych rzeczy użyczać przymiotów drugiej, wymagając pewnego komfortu w cnocie, a widząc coś budującego w bogactwie.
Zamknąwszy okno dosyć szybko – inaczej mama, jak Franciszka twierdziła, „nawymyślałaby jej od ostatnich” – Franciszka zaczynała, wzdychając, porządkować stół kuchenny.
– Są Guermanty, które siedzą przy ulicy la Chaise – mówił lokaj – miałem przyjaciela, który tam pracował, był u nich za drugiego stangreta. I znam kogoś, nie tego kolegę, ale jego szwagra, kto służył w wojsku razem z dojeżdżaczem barona de Guermantes. Ale co mi tam, to nie są ludzie z prawdziwego zdarzenia – dodał lokaj, który, jak nucił modne refreny, tak miał zwyczaj ozdabiać rozmowę sezonowymi dowcipami.
Franciszka, której stare i zmęczone oczy widziały wszystko niby z Combray, w mglistej dali, zrozumiała nie żart kryjący się w tych słowach, ale to, że musiał w nich być żart, bo nie tłumaczyły się same i były specjalnie zaakcentowane przez człowieka, o którym wiedziała, że jest żartowniś. Toteż uśmiechnęła się życzliwie i z uznaniem, jakby mówiła: „Zawsze wesół ten Wiktor!”. Była zresztą rada, bo wiedziała, że słuchanie tego rodzaju żarcików ma odległy związek z godziwymi uciechami światowymi, na które ludzie wszystkich sfer stroją się odświętnie i narażają się na zaziębienie. Sympatyzowała zresztą z młodym lokajem, bo wciąż prawił jej z oburzeniem o straszliwych dekretach, jakie Republika ma wydać przeciw księżom. Franciszka nie pojęła jeszcze, że nasi najokrutniejsi wrogowie to nie ci, co nam przeczą i starają się nas przekonać, ale ci co powiększają lub wymyślają nowiny zdolne nas zasmucić, strzegąc się dać im pozór usprawiedliwienia, które by zmniejszyło naszą zgryzotę i wzbudziłoby w nas może nieco szacunku dla obozu, który oni silą się nam pokazać, ku naszej tym większej udręce, jako okrutny i tryumfujący zarazem.
– Księżna musi być skrewniona z tym wszystkim – rzekła Franciszka, wracając do Guermantów z ulicy la Chaise, tak jak się zaczyna na nowo jakiś utwór od andante. – Nie wiem już kto mi powiedał, że to stamtąd wydali kuzynkę za księcia z dołu. Zawszeć to ta sama paranteza. Ho! ho! to wielka rodzina te Guermanty! – dodawała z szacunkiem, opierając wielkość tej rodziny zarazem na liczbie jej członków i na ich świetności, jak Pascal opiera prawdę religii na rozumie i na powadze Pisma. Bo, mając tylko jedno słowo „wielki” na obie te rzeczy, Franciszka sądziła, że one tworzą tylko jedną, ile że słownik jej, jak niektóre drogie kamienie, przedstawiał w tym miejscu defekt, zaciemniający już samą myśl Franciszki.
– Myślę sobie, czy to nie są ci sami, co mają zamek w Guermantes o dziesięć mil od Combray; w takim razie, to musi być też krewny ich kuzynki z Algieru. – (Zastanawialiśmy się długo z matką, co to może być ta kuzynka z Algieru; ale zrozumieliśmy wreszcie, że Franciszka rozumie pod Algierem miasto Angers. Coś, co jest dalekie, może być nam bardziej znane, niż coś co jest bliskie. Franciszka, która znała nazwę Algieru z powodu okropnych daktyli, które dostawaliśmy na Nowy Rok, nie znała nazwy Angers. Język jej, jak sam język francuski, zwłaszcza toponimia, roił się od błędów). – Chciałam o tym pogwarzyć z ich kamerdynerem. Jakże to jemu się mówi? – przerwała, jak gdyby stawiając sobie kwestię protokolarną – a, prawda, Dominik go tytułują – (tak jakby Dominik był tytułem). – On mógłby mi powiedzieć, ale to cały wielki pan, nadęta sztuka, myślałby kto, że mu ucięto język, albo że go nie nauczono mówić. Nawet człowiekowi nie odkaże, kiedy do niego gadać – dodała Franciszka, która mówiła „odkazać”, jak pani de Sévigné. – Ale – rzekła niezbyt szczerze – kiedy ja wiem, co się gotuje w moim garnku, nie zaglądam do cudzych. W każdym bądź razie, wszystko to nie jest po bożemu. A potem, abo to jest dzielny człowiek – (ten sąd mógłby obudzić mniemanie, że Franciszka zmieniła zdanie co do odwagi, która wedle niej – w Combray – ściągała ludzi do rzędu dzikich zwierząt, ale tak nie było. Dzielny, znaczyło po prostu pracowity, roboczy). – Powiadają też, że kradnie jak ta sroka, ale nie trzeba zawsze wierzyć temu, co ludzie gadają. Tutaj każdy pracujący wylatuje, a wszystko przez odźwiernych, bo one są zazdrosne i kotłują głowę księżnej. Ale można powiedzieć że ten Dominik to czyste drabisko, a jego Dominiczka nie więcej warta od niego – dodała Franciszka, która w określeniu żony kamerdynera nieświadomie wzorowała się na formie kanonik i kanoniczka. W chwilę potem, dostarczyła nowego przykładu urabiania rodzaju żeńskiego, dodając:
– No pewno, że to do księżnej należy się zamek w Guermantes. I to ona jest tam wójcina. To jest coś.
– Myślę, że to jest coś – rzekł z przekonaniem młody lokaj, nie poznawszy się na ironii.
– Myślisz, chłopcze, że to jest coś? Ależ dla ludzi takich jak tamte, być wójtem i wójciną, to jest tyle co nic. A, gdybym to ja miała zamek Guermantes, nie często by mnie ujrzano w Paryżu. Muszą te państwo, co to mają z czego żyć, jak nasz pan i nasza pani, mieć zdrowie, żeby siedzieć w tym podłym mieścisku zamiast jechać do Combray, kiedy mogliby to zrobić i kiedy nikt ich tu nie trzyma. Na co one czekają, ze swoim dożyciem, skoro im niczego nie zbywa: na to żeby pomarli? Och! gdybym ja miała tylko suchy chleb i drzewo na opał w zimie, od dawna bym już siedziała u siebie, w biednej chatynce mego brata w Combray. Tam człowiek czuje przynajmniej, że żyje, nie ma wszystkich tych domisków przed sobą; jest tak cicho, że w nocy słychać żaby, jak grają dalej niż o dwie mile.
– To musi być naprawdę piękne, pani Franciszko – wykrzyknął lokajczyk z entuzjazmem, jak gdyby ten ostatni szczegół był równie swoisty dla Combray, co pływanie gondolą w Wenecji.
Będąc zresztą u nas mniej dawno niż kamerdyner, chłopak ten szukał w rozmowie z Franciszką tematów zdolnych interesować nie jego, ale ją. I Franciszka, krzywiąca się, kiedy ją traktowano jak kucharkę, miała dla lokajczyka – który mówiąc o niej, powiadał „pani gospodyni” – specjalną życzliwość, jaką odczuwają pokątni książęta krwi dla gorliwych młodych ludzi, raczących ich „Wysokością”.
– Tam przynajmniej wiadomo, co się robi i w jakiej porze roku się żyje. To nie tak jak tutaj, gdzie będzie nie więcej jaskrów na Wielkanoc niż na Boże Narodzenie, i gdzie ani usłyszeć dzwonka na jutrznię, kiedy pozbieram rano swoje stare kości. Tam człowiek słyszy każdą godzinę; to jest tylko biedny dzwonek, ale powiadasz sobie: „aha, brat wraca z pola”, widzisz jak dnia ubywa, dzwonią na wszystkie sprawy ziemi, masz czas się obrócić, zanim zapalisz lampę. Tutaj jest dzień, jest noc, idzie człowiek spać, nie mógłby nawet powiedzieć, co z całym dniem zrobił. Jak te zwierzęta.
– Zdaje się, że Méséglise to jest też bardzo ładne, pani Franciszko – przerwał lokajczyk, dla którego ta rozmowa przybierała charakter nieco abstrakcyjny i który sobie przypomniał mętnie, iż słyszał przy stole, jak rozmawialiśmy o Méséglise.
– Och, Méséglise! – rzekła Franciszka z szerokim uśmiechem, jaki wracał jej zawsze na wargi, kiedy ktoś wymawiał te nazwy: Méséglise, Combray, Tansonville. Stanowiły one tak bardzo część jej własnego istnienia, że spotykając je, słysząc je w rozmowie, odczuwała wesołość dość podobną do tej, jaką budzi w klasie profesor, robiąc aluzję do jakiejś współczesnej osoby, co do której uczniowie nie byliby nigdy przypuścili, że jej nazwisko może paść z katedry. Przyjemność Franciszki płynęła również stąd, iż czuła, że owe strony są dla niej tym, czym nie są dla innych; starymi kompanami, z którymi niejedno się przeżyło; i uśmiechała się do nich, tak jakby w nich znajdowała coś dowcipnego, bo odnajdywała w nich wiele z siebie samej.
– Tak, możesz na to przysiąc, mój synu, Méséglise jest dość ładne – rzekła śmiejąc się subtelnie – ale gdzieżeś ty mógł słyszeć o Méséglise?
– Gdziem słyszał o Méséglise? ależ to bardzo znane: mówiono mi o tym i nawet często – odparł z ową zbrodniczą nieścisłością informatorów, którzy, za każdym razem, kiedy staramy się zdać sobie obiektywnie sprawę z wagi, jaką coś, co nas tyczy, może mieć dla drugich, uniemożliwiają nam to.
– Ba, możesz mi uwierzyć że lepiej jest tam pod wiśnią, niż tutaj przy piecu.
Mówiła nawet o Eulalii jako o dobrej osobie. Bo, od czasu jak Eulalia umarła, Franciszka zapomniała kompletnie, że jej nie cierpiała za życia, tak jak nie cierpiała wszelkiej osoby, która nie miała co jeść w domu, która „zdychała z głodu”, a później, dzięki łasce bogatych, zaczynała „się dąć”. Nie dolegało jej już, że Eulalia tak zgrabnie umiała co tygodnia wyłudzić jakiś pieniążek od ciotki. Co się tyczy cioci Leonii, Franciszka bez ustanku śpiewała jej pochwały.
– Ale to w samym Combray, u kuzynki naszej pani, pani Franciszka była? – pytał lokajczyk.
– Tak, u pani Oktawowej, och, bardzo świętej kobity, mój chłopcze, gdzie było zawsze wszystkiego w bród, i godnie i pięknie. Dobra kobieta, możesz wiedzieć, nie pożałowała kuropatwy ani bażanta, ani nic; mogłeś tam przyjść na obiad w pięciu, w sześciu, mięsa tam pewnie nie zbrakło, i to najlepszej sorty, i wino białe i czerwone, wszystko co tylko trzeba. – (Franciszka używała słowa żałować w tym samym sensie, w jakim go używa La Bruyère). – Wszystko było zawsze z jej substancji, nawet kiedy rodzina siedziała tam miesiące i lata. – (Ta uwaga nie miała nic ubliżającego dla nas, bo język Franciszki był z czasu, kiedy słowo substancja nie było zacieśnione do stylu sądowego). – Och, ręczę ci, że tam się nie cierpiało głodu. Nieraz nam ksiądz proboszcz klarował, że jeżeli była kobieta mogąca liczyć na to, że pójdzie prosto do nieba, to z pewnością pani Leonia. Biedna pani, słyszę jeszcze, jak mi powiada swoim chudym głosikiem: „Franciszko, ty wiesz, że ja nie jem, ale chcę, żeby wszyscy mieli tak dobrze, co gdybym jadła”. Rozumie się, że to nie było dla niej. Gdybyście ją widzieli, ważyła nie więcej niż koszyk wiśni, nie było co wziąć w rękę. Nie chciała mi wierzyć, nigdy nie chciała iść do doktora. Ha! ha! tam z pewnością nie zjadłoby się nic na patatajkę. Chciała, żeby służba była tam dobrze karmiona. Tutaj, choćby w to dzisiejsze południe, nie ma człowiek ani czasu przełknąć. Wszystko się robi na łap-cap.
Franciszkę doprowadzały do rozpaczy zwłaszcza grzanki, które jadał ojciec. Przekonana była, że robił to jedynie po to, żeby wydziwiać i żeby jej kazać „tańczyć”.
– Mogę zaświadczyć – mówił młody lokaj – że nigdy coś takiego nie widziałem.
Mówił tak, jak gdyby wszystko widział i jak gdyby rezultaty jego tysiącletniego doświadczenia obejmowały wszystkie krainy i ich zwyczaje, pomiędzy którymi nigdzie nie figurowały grzanki z chleba.
– Tak, tak – mruczał kamerdyner – ale wszystko to łatwo może się zmienić, robotnicy mają strajkować w Kanadzie, a minister mówił któregoś dnia naszemu panu, że wziął za to dwieście tysięcy franków.
Kamerdyner daleki był od potępiania ministra; sam był z gruntu uczciwy, ale ponieważ uważał wszystkich polityków za łajdaków, przekupstwo wydawało mu się mniejszą zbrodnią od lada kradzieży. Nie zastanawiał się nawet, czy dobrze usłyszał te historyczne słowa i nie uderzyło go nieprawdopodobieństwo tego, aby sam winny powiedział je memu ojcu i aby ojciec nie wyrzucił go za drzwi. Ale filozofia Combray nie pozwoliła Franciszce spodziewać się, aby strajk w Kanadzie mógł oddziałać na spożycie grzanek.
– Dopóki świat będzie światem – mówiła – widzicie, będzie państwo, żeby nam kazać dreptać, i służba, żeby spełniała ich kaprysy.
Wbrew teorii tego wiekuistego dreptania, już od kwadransa mama, która zapewne inną miarą oceniała śniadanie służących, powiadała:
– Ale co oni mogą robić, już więcej niż dwie godziny siedzą przy śniadaniu!
I dzwoniła nieśmiało trzy lub cztery razy. Franciszka, lokajczyk, kamerdyner, słyszeli apel dzwonka bez intencji posłuchu; bądź co bądź były to dla nich niby pierwsze dźwięki strojonych instrumentów, kiedy koncert ma się niebawem rozpocząć i kiedy pozostało już tylko kilka minut pauzy. Toteż, kiedy dzwonki powtarzały się coraz natarczywsze, służba zaczynała nadstawiać ucha. Uważając, że już nie mają dużo czasu przed sobą i że powrót do pracy jest bliski, przy jakimś dźwięczniejszym nieco odgłosie dzwonka wzdychali głęboko i decydowali się na czyn: lokajczyk szedł wypalić papierosa przed bramą, Franciszka, po paru uwagach w rodzaju: „na pewno mają kręćka”, drapała się na szóste piętro porządkować swoje rzeczy, a kamerdyner, zaopatrzywszy się na moim biurku w papier listowy, śpiesznie załatwiał swoją prywatną korespondencję.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке