Lecz ponieważ na ziemi nieraz czyny mające wszelki pozór dobroci i szlachetności prowadzą za sobą skutki godne tylko przekleństwa, gdyż nie potrafimy dobrze rozróżnić tego, co nosi w sobie nasiona jadowite od tego, co uzdrawia, stało się również i tutaj, że z pełnego litości dzieła doktora Hulberta powstała dla niego gorzka krzywda.Młoda żona wkrótce rozgorzała skrytą miłością do studenta, a nielitościwy los chciał, że gdy Rektor raz niespodzianie wrócił do domu, aby jej na dowód miłości zrobić przyjemność i ofiarować bukiet róż, jako dar imieninowy, zastał ją w ramionach tego, któremu tyle dobrodziejstw wyświadczył. Mówią, że błękitna niezapominajka może stracić na zawsze swój kolor, gdy nagle padnie na nią płowe, siarczane światło błyskawicy, zwiastujące burzę gradową; nic dziwnego, że dusza starego męża oślepła na zawsze w dniu, w którym jego szczęście rozbiło się na szczęty136. —
Tego samego jeszcze wieczoru siedział on, on, który dotychczas nie wiedział, co to jest nadużycie, siedział, mówię, tutaj – u „Loisiczka” – prawie nieprzytomny od trunków – aż od świtu. „Loisiczek” stał mu się domem do końca jego zrujnowanego życia. Latem sypiał gdziekolwiek na rusztowaniach nowo budujących się domów, zimą tutaj na drewnianych ławach. —
Tytuł profesora i doktora obojga praw137 dyskretnie mu pozostawiono. Nikt nie miał odwagi powiedzieć jemu, niegdyś jednemu z najznakomitszych uczonych, że jego sposób życia sieje zgorszenie. —
Powoli gromadził się koło niego motłoch, stroniący od światła, pędzący życie w dzielnicy żydowskiej – i w ten sposób powstała ta osobliwa grupa, która jeszcze do dzisiejszego dnia zowie się „batalionem”.
Znajomość prawa, którą doktor Hulbert szerzył teraz w owym kole, stała się oparciem dla wszystkich, którym policja zbyt surowo zaglądała w ręce. – Gdy jakiś świeżo wypuszczony więzień był w niedostatku, kazał mu doktor Hulbert iść zupełnie nago na Rynek Staromiejski i urząd na tzw. Ławicy Rybiej zmuszony był obdarzyć go ubraniem. —
Gdy jakaś bez określonego zajęcia dziewucha miała być wypędzoną z miasta – natychmiast z porady mistrza wychodziła za mąż za jakiego włóczęgę, który należał do okręgu – i wskutek tego stawała się stałą mieszkanką miasta.
Setki takich wykrętów znał Hulbert, a wobec jego rad policja była bezbronną. Wszystko, co te wyrzutki społeczeństwa „zapracowały” – oddawały stale co do halerza138 i centa do kasy wspólnej – co szło na najpilniejsze potrzeby. Nikt nie pozwoliłby tu sobie na najmniejszą choćby nieuczciwość. Być może, że z powodu tej żelaznej dyscypliny – powstała nazwa „batalion”.
Ściśle pierwszego grudnia – w rocznicę nieszczęścia, które spotkało starca – odbywała się w nocy u Loisiczka oryginalna uroczystość. Głowa przy głowie stali tutaj stłoczeni koło siebie: żebracy, włóczęgi, alfonsi, ulicznice, pijanice i próżniacy – i panowała cisza jak w czasie nabożeństwa.
Wtedy doktor Hulbert opowiadał im z tego kąta, w którym teraz siedzi oboje muzykantów, tuż pod portretem Jego Cesarskiej Mości – historię swego życia: jak się przebijał przez nędzę aż cel osiągnął, jak to później stał się zeń Rector magnificus itd. Gdy zaś dochodził do miejsca, kiedy z bukietem róż wszedł do pokoju swej młodej żony – aby uczcić dzień jej urodzin oraz pamięć tej godziny, w której ostatecznie ją pozyskał i w której stała się jego ukochaną żoną: wtedy za każdym razem głos odmawiał mu posłuszeństwa i równocześnie z płaczem gwałtownym głowę opuszczał na stół. Zdarzało się wtedy czasami, że jakaś ladacznica, wstydliwie i po kryjomu, kładła mu w rękę – aby nikt tego dostrzec nie mógł – na pół zwiędły kwiatek. —
Długi czas jeszcze nikt ze słuchaczy się nie poruszał. Ludzie ci są twardzi do płakania139, ale oczy spuszczali ku ziemi i niepewnie kręcili palcami.
Pewnego ranka znaleziono doktora Hulberta martwym na ławce nad rzeką Wełtawą. – Zdaje się, że zmarzł.
Widzę jeszcze dzisiaj jego pogrzeb przed sobą. Batalion czynił, co mógł, aby wszystko wypadło z największą paradą.
Na czele szedł pedel140 uniwersytecki w szacie uroczystej: na ręku nosił czerwoną poduszkę ze złotym łańcuchem na niej – – a za karawanem w nieprzerwanym szeregu „batalion” bosy, brudny, w łachmanach i w poszarpanym przyodziewku. Jeden z nich posprzedawał wszystkie swoje resztki – i obwinął sobie ciało, nogi i ręce kawałkami starych gazet.
Tak mu ostatni hołd złożyli:
Na grobie jego, na cmentarzu, stoi dziś biały głaz, na którym wyryte trzy figury: zbawiciel ukrzyżowany między dwoma łotrami. – Nieznana ręka postawiła ten pomnik. Jak przypuszczają – żona nieboszczyka.
––
Jednak w testamencie zmarłego uczonego prawnika – przewidziany był legat141, na zasadzie którego każdy z „batalionu” w południe otrzymuje u „Loisiczka” bezpłatną zupę; dla tego celu wiszą tu przy stole łyżki na łańcuchu – a wydrążone na powierzchni stołu małe niecki zastępują talerze. O godzinie dwunastej przychodzi kelnerka z wielką blaszaną sikawką, rozlewa zupę w niecki – a jeżeli kto nie może dowieść, że należy do „batalionu” – z powrotem szprycą142 zabiera zupę.
O tym stole szeroko po całym świecie rozchodziły się wieści, jako o rzeczy nadzwyczaj zabawnej.
––
Wrażenie hałasu w lokalu obudziło mnie z letargu143. Ostatnie słowa, które mówił Zwak, przewiały jakoś ponad moją świadomością. Widziałem jeszcze, jak poruszał ręce, by pokazać sikawkę, co wylewa i wsiąka144 płyn, po czym obrazy jęły145 się przed moimi oczami rozwijać tak szybko i automatycznie, a jednak z taką upiorną wyrazistością – że chwilami zapomniałem zupełnie o sobie i zdawało mi się, że jestem kółkiem w jakimś żyjącym zegarze. —
Cała izba wyglądała jak jeden kłąb ludzkich istot. W górze na estradzie: tuziny panów w czarnych frakach. Białe mankiety, świecące pierścienie. Dragoński146 mundur z szamerunkiem147. W głębi kapelusz damski ze strusimi piórami barwy łososiowej.
Poprzez sztachety poręczy – jak młody byczek – patrzył swoją wykrzywioną gębą – Lois. – Spojrzałem: zaledwie mógł się trzymać prosto. I Jaromir był w pobliżu i spoglądał niewzruszony w salę – oparłszy grzbiet ściśle o ścianę boczną, jakby go przytłoczyła jakaś niewidzialna ręka. Postacie nagle zatrzymały się w tańcu: gospodarz musiał im coś krzyknąć, co je przeraziło. Muzyka grała jeszcze, ale ciszej, nie dowierzała już sama sobie. Drżała. Czułeś to wyraźnie. A jednak był na twarzy gospodarza wyraz zdradzieckiej, dzikiej radości. —
– – – – U drzwi wchodowych148 nagle ukazał się komisarz policji w mundurze. Ramiona rozpostarł, co znaczyło, że nie wypuszcza nikogo. Za nim podoficer policji kryminalnej.
– A więc tutaj tańczą? Pomimo zakazu? Zamykam tę szpelunkę149. Chodź ze mną, gospodarzu! A wszyscy, którzy tu są, marsz na policję!
Brzmi to jak komenda.
Kwadratowy gospodarz nic nie odpowiada, ale zdradliwie szyderczy małpi grymas na jego twarzy pozostał dalej.
Tylko jakby zdrętwiał.
Harmonika urwała swą grę i tylko poświstuje chwilami.
I harfa wciąga w siebie swoje dźwięki. Naraz150 wszystkie twarze ukazują się w profilu: pełne jakiegoś oczekiwania wszystkie się gapią w estradę.
I oto idzie jakaś dostojna czarna postać, która zestąpiła z paru stopni estrady – i kroczy powoli wprost do komisarza.
Oczy podoficera policji kryminalnej zawisły jak zaklęte na powolnie151 stąpających czarnych, lakierowanych bucikach.
Kawaler o jeden krok zatrzymał się przed komisarzem – i znudzonym wzrokiem przygląda mu się od stóp do głów i od głów do stóp.
Inni młodzi panicze ze szlachty na estradzie przechylili się przez barierę i pokrywają śmiech jedwabnymi chusteczkami.
Rotmistrz152 dragonów kładzie sztukę monety w oko – i dziewczynie, która stoi pod nim koło estrady, wyziewa153 dym swego cygara w jasne warkocze. —
Komisarz policji zarumienił się i przy sposobności dokładnie się przygląda perle na koszuli arystokraty; nie jest w stanie znieść obojętnego, pozbawionego blasku spojrzenia tej gładko wygolonej, nieruchomej twarzy z orlim nosem.
Wytrąca go ze spokoju. Wali nim o ziemię.
Grobowe milczenie w zakładzie staje się coraz bardziej dręczące.
– Tak wyglądają posągi rycerzy, co z rękami na krzyż leżą na kamiennych grobach w kościołach gotyckich – szepcze malarz Vrieslander, spoglądając na kawalera.
W końcu arystokrata przerywa milczenie. —
– Eh – hm! – naśladuje głos gospodarza – Tek, tek, to są moje goście, to widać!
Wrzaskliwy chichot wybucha w lokalu, aż szklanki dzwonią; andrusy154 aż się za brzuchy trzymają ze śmiechu. Butelka jakaś leci na ścianę i pęka. Czworograniasty155 szynkarz powiadamia nas pełnym czci najwyższej głosem:
– Jego Wysokość Jaśnie Oświecony książę Ferri Athenstädt.
Książę podał urzędnikowi kartę wizytową. Nieszczęśliwy ją przyjął, salutował kilkakrotnie i bardzo pragnął dać drapaka156.
Na nowo cisza, tłum przysłuchuje się bez oddechu, co się dalej stanie.
Kawaler mówi znów.
– Damy i panowie, których Pan tu widzi zebranych – eh, eh – to są moje miłe i przyjemne goście! Jego Wysokość niedbałym ruchem ręki wskazuje zgromadzoną gawiedź157:
– czy nie zechciałby pan, panie komisarzu – eh – być przedstawiony temu państwu?
Komisarz odmawia z przymuszonym uśmiechem, szepce coś przy okazji o „smutnym obowiązku” i ostatecznie kończy tymi słowy158:
– Widzę, że tu się wszystko wcale159 przyzwoicie odbywa.
Słowa te budzą życie w rotmistrzu dragonów: spieszy w głąb po kapelusz damski ze strusimi piórami – i w następnej chwili śród wybuchów śmiechu młodych paniczów wyciąga Rozynę na środek sali, objąwszy ją ramieniem. —
Rozyna chwieje się od trunku; oczy ma zamknięte. Wielki, drogi kapelusz leży jej krzywo na głowie; ona zaś nie ma na sobie nic prócz długich różowych pończoch – i męski frak na gołym ciele. —
Na dany znak muzyka jak szalona gra „Rititit, Rititit” – – – – i pochłania gardłowy krzyk, który wydał stojący pod ścianą głuchoniemy Jaromir, zobaczywszy Rozynę.
––
– Chcemy wyjść!
Zwak woła kelnerkę.
Hałas powszechny zagłusza jego słowa.
Sceny wydają mi się fantastyczne jak pod działaniem opium.
Rotmistrz trzyma półnagą Rozynę – w ramionach i powoli krąży z nią do taktu. —
Tłum z szacunkiem robi im miejsce.
Z ław słychać poszmer: „Loisiczek, Loisiczek”! Szyje się wydłużają i do tańczącej pary przyłącza się druga, jeszcze osobliwsza. Po niewieściemu wyglądający chłopiec w różowym trykocie, z długim jasnym włosem aż do łopatek, pod malowaną jak u dziewki twarzą i wargą, z oczami wywróconymi kokieteryjnym zezem – pożądliwie się zwiesza na piersiach księcia Athenstädta. —
Słodkawy walc kwili na arfie160.
Dzikie obrzydzenie do życia zaciska mi gardło.
Z trwogą oczy moje szukają drzwi: komisarz stoi tam odwrócony, aby nic nie widzieć – i pospiesznie coś szepcze z kryminalnym policjantem, który coś mu podaje. Słychać niby uderzenie ręki o rękę.
Obaj śledzą w głębi krostowatą fizjonomię Loisa, który chwilowo stara się ukryć, potem zaś zdrętwiały – z twarzą białą jak kreda i wykrzywioną od zgrozy – stoi dalej na miejscu.
Jakiś obraz mi się nagle przypomina i natychmiast gaśnie: obraz, jak Prokop spogląda (widziałem to przed godziną) – poprzez sztachety kanałowe nachylony – i krzyk śmiertelny dochodzi nas spod ziemi!
––
Chcę wołać i nie mogę. Zimne palce wcisnęły mi się w usta i zaginają mi język w dół na podniebienie tak, jak bryła, coś zasłania mi krtań i słowa powiedzieć nie mogę.
Palców nie mogę dostrzec; wiem, że są niewidzialne, a jednak odczuwam je jako coś cielesnego. I jasno to tkwi w mej świadomości: są to palce tej upiornej ręki, która mi w mym pokoju na Kogucim Zaułku podała księgę Ibbur161.
– Wody, wody – krzyczy Zwak koło mnie. Trzymają mi głowę i za pomocą świecy starają się zajrzeć mi w źrenice.
– Do mieszkania go odnieść, doktora sprowadzić – archiwariusz Hillel zna się też na takich rzeczach – – do niego pójdźmy z nim – – radzą tak szeptem.
Leżę nieruchomy jak trup na narach162, a Prokop i Vrieslander wynoszą mnie na ulicę.
О проекте
О подписке