Читать бесплатно книгу «Germinal» Эмиля Золя полностью онлайн — MyBook
image

Ze sklepu wyjrzała pani Maigrat, osoba o chorowitym wyglądzie, która dnie całe spędzała nad książkami handlowymi, nie śmiejąc podnieść znad ich kart głowy. Cofnęła się zaraz przerażona spostrzegłszy, że Maheude zwraca się do niej z błagalnym spojrzeniem. Opowiadano sobie, że łoże małżeńskie ustępować musi córkom odbiorców, przesuwaczkom. I było ogólnie znaną rzeczą, że jeśli górnik chciał uzyskać przedłużenie kredytu, to wystarczyło, by posłał do sklepu swą córkę albo żonę, bez względu czy była ładna, czy brzydka, byle nie zanadto surowa na punkcie cnoty niewieściej.

Maheude żebrząca jeszcze o chleb, pod bezczelnym, zimnym spojrzeniem jego poczęła się nagle mieszać. Wreszcie zawrzał w niej gniew. Byłaby może jeszcze wybaczyła mu to dawniej, nim miała siedmioro dzieci, gdy była młoda, ale teraz!… I zdecydowała się odejść, zabierając dzieci, które znalazłszy w rynsztoku garść łupin z orzechów, poczęły je zbierać i badać skrupulatnie.

– To panu nie przyniesie szczęścia, panie Maigrat… pamiętaj pan!

Ostatnią nadzieją byli teraz właściciele Piolaine. Jeśli oni nie dadzą pięciu franków, to wszyscy członkowie rodziny Maheu mogli się położyć i czekać śmierci głodowej. Skręciła na lewo na drogę wiodącą do Joiselle. Na skrzyżowaniu dróg stał pałac rady administracyjnej, wielki i okazały budynek, gdzie wielcy panowie z Paryża, książęta, ministrowie, generałowie i różne wysokie figury rządowe zjeżdżali się każdej jesieni i wydawali wielkie obiady. Maheude rozmyślała po drodze, co kupi za owe pięć franków. Przede wszystkim chleba, dalej kawy, ćwierć funta masła, miarkę ziemniaków na zupę ranną i wieczorną, a wreszcie może odrobinę głowizny wieprzowej, bo mąż musi mieć czasem mięso.

Ksiądz Joire, proboszcz Montsou, zjawił się na drodze. Szedł drobnym kroczkiem unosząc wysoko sutannę i skakał przez kałuże jak dobrze wykarmiony pieszczony kot, który boi się zawalać sobie ogon. Był uosobieniem dobrotliwości i udawał, że niczego nie dostrzega, nie chcąc narazić się ni robotnikom, ni chlebodawcom.

– Dzień dobry, księże proboszczu! – zawołała uradowana.

Przeszedł mimo niej bez słowa, uśmiechając się do dzieci. Nie wierzyła w nic, ale przyszło jej nagle do głowy, że ten ksiądz da jej coś!

Ruszyła dalej po czarnym, lepkim błocie. Miała przed sobą jeszcze dwa kilometry, dzieci ustawały, trzeba je było ciągnąć, nie robiły już zbytków, wlokły się smutne i wystraszone. Na prawo i lewo leżały rudawe pola poprzecinane płotami omszałymi i pomniejsze budynki fabryczne równie zawsze czarne od dymu. Dalej były już same tylko pola, jedna wielka płaszczyzna zagonów podobna do tafli oceanu, na którym, aż po fioletową linię lasu Vandame nie było ni jednego masztu.

– Weź mnie na ręce, mamo!

Niosła dzieci na przemian. Na gościńcu stały kałuże wody, podgięła więc wysoko spódnicę z obawy, by nie przyjść nadto zabłoconą. Trzy razy ledwo nie upadła, tak śliski był grunt. Gdy wreszcie znalazła się u bramy Piolaine, rzuciły się na nią dwa psy tak gwałtownie, że malcy poczęli krzyczeć na całe gardła ze strachu. Rozbestwione zwierzęta musiał odpędzić furman batogiem.

– Zostawcie w sieni saboty i wejdźcie! – powiedziała Honorka.

W jadalni matka i dzieci stanęły oniemiałe przy drzwiach. Mieszał ich widok niespodziany, ciepło, wzrok tej pani i pana wygodnie rozpartych w fotelach.

– Moja córko, spełń swe zadania zwyczajne.

Gregoire'owie powierzyli córce wydzielanie jałmużny. Było to częścią integralną troskliwego wychowania, jakie jej dawali. Powinno się być dobroczynnym i państwo Gregoire byli dobroczynni, mawiali nawet, że dom ich jest domem Pana Boga. Obok tego pochlebiali sobie, że są rozsądnie dobroczynni, dręczyła ich zawsze obawa, że zostaną oszukani i wesprą występnego. Dlatego nie dawali nigdy pieniędzy. Nigdy, ni dziesięciu sous, ni nawet dwu, gdyż rzecz to wiadoma, że skoro tylko żebrak dostanie dwa sous, upije się w najbliższej karczmie. Jałmużnę dawali państwo Gregoire w naturze, zazwyczaj w postaci ciepłych sukien, rozdzielanych w zimie pomiędzy dzieci biednych robotników.

– O, biedne maleństwa! – wykrzyknęła Cecylia – aż pobladły ze zmęczenia i zimna! Honorciu, przynieś no pakiet z szafy.

Służące spoglądały na dzieci także z litością i zaniepokojeniem osób, które nigdy nie były zmuszone troszczyć się, czy będą miały co na obiad. Pokojówka wyszła, a kucharka, zapomniawszy o robocie, postawiła pozostałe brioszki na stole i gapiła się założywszy ręce na piersiach.

– Mam jeszcze dwa ubranka wełniane i chustkę – ciągnęła dalej Cecylka. – Zobaczycie, będzie im ciepło w tym!

Maheude nareszcie zdobyła się na podziękowanie i bąkała:

– Dziękuję bardzo panience… Państwo tacy dobrzy…

Łzy napłynęły jej do oczu, była pewna swych pięciu franków, rozmyślała tylko, jak o nie poprosi, jeśli sami państwo nie dadzą. Pokojowa nie wracała, nastała chwila kłopotliwego milczenia. Uczepieni do spódnicy matki Henryś i Lenora stali z wlepionymi w brioszki oczami.

– Macie tylko dwoje dzieci? – spytała pani Gregoire, by przerwać milczenie.

– O nie, wielmożna pani, mam siedmioro!

Pan Gregoire, który siedział zasłonięty dziennikiem, żachnął się.

– Siedmioro? Ależ na co, miły Boże!

– To lekkomyślność! – mruknęła pani.

Maheude uczyniła gest, jakby się tłumaczyła. Ha, cóż robić! Człowiek nie myśli o tym, samo jakoś przychodzi do tego! A zresztą, gdy to dorośnie, przynosi do domu pieniądze, pomaga. Mimo to żyliby jeszcze jakoś, ale mają dziadka, który nie może chodzić, i także spośród wszystkich dzieci troje tylko, to jest córka i dwaj synowie, są w tym wieku, że mogą pracować w kopalni. A malcy, choć z nich nie ma korzyści, jeść też wołają.

– A długo pracujecie już w kopalni? – spytała pani.

Uśmiech przebiegł przez bladą twarz kobiety.

– O długo… długo… Ja do dwudziestu lat pracowałam na dole. Potem, po drugim połogu, doktor powiedział, że przypłacę życiem, jeśli nie przestanę. Zdaje się, że coś się popsuło w kościach. Zresztą właśnie wówczas akuratnie wyszłam za mąż i dość było roboty w domu. Ale mężczyźni z rodziny mego męża pracują już od wieków zda mi się w kopalni. Od prapradziada, od samego początku, gdy to jeszcze w Requillart rozpoczynano.

Pan Gregoire rozmarzonym wzrokiem spojrzał na tę kobietę i strasznie wyglądające dzieci, o woskowych twarzach, wypłowiałych jakby włosach, zmarniałych skutkiem zwyrodnienia od całych pokoleń członkach, na te istoty niedokrewne i brzydkie, jak wszyscy bliscy śmierci z wycieńczenia i głodu.

Nastało ponowne milczenie przerywane jedynie trzaskaniem ognia na kominku. Nadmierne ciepło wytwarzało tu, jak w każdym mieszkaniu bogatego filistra, atmosferę ospałości, od której zasypiać się zdają meble w każdym kącie pokoju z osobna.

– Czegóż ona tam szuka tak długo? – zawołała z niecierpliwością Cecylka. – Melanio, idź na górę i powiedz jej, że pakiet leży w szafie na dole po lewej stronie!

Pan Gregoire zakończył głośno myśli, jakie w nim obudził widok tych nieszczęśliwych.

– Trudno, różne są troski na tym świecie… to prawda. Ale, dobra kobieto, należy także powiedzieć sobie, że robotnicy są bardzo często nierozsądni… i tak na przykład, zamiast, jak czynią wieśniacy, odkładać na bok po parę sous, górnicy piją, robią długi i w końcu nie mają sposobu utrzymania swych rodzin.

– Wielmożny pan ma zupełną słuszność! – odpowiedziała spokojnie. – Wielu nie żyje, jak należy. Oto co powtarzam bez końca tym gałganom, ile razy się skarżą! Ale mąż mój nie pije. Co najwyżej w wielkie święto łyknie sobie trochę za wiele, ale nigdy indziej. To tym więcej należy u niego ocenić, że przed ślubem pił jak… z przeproszeniem pańskim… jak ostatnia świnia… Ale widzi wielmożny pan, to nie na wiele się przydaje. Są czasem dni, jak dziś na przykład, że mogłabym przewrócić wszystkie szuflady, a z żadnej ni grosz by nie wypadł.

Chciała w ten sposób przypomnieć panu Gregoire, by jej dał pięć franków. Mówiła dalej, opowiadała, jak powstał ów fatalny dług, który zrazu mały rósł coraz bardziej i teraz mowy nie ma o zapłaceniu go. Z początku spłacał regularnie co dwa tygodnie po trochu, ale raz zabrakło i od tej pory nie mogą sobie dać w żaden sposób rady. Dziura zwiększa się coraz bardziej, a mężczyźni tracą coraz bardziej ochotę do pracy, przy której nie można nawet tyle zarobić, by wyżyć bez długów. Niech to licho bierze… Do śmierci człowiek nie wyjdzie z biedy. A zresztą uwzględnić też trzeba, że górnik musi wypić kufelek, by spłukać pył. Od tego się zaczyna, a gdy troska zagości w domu i bieda, to go już ni wyciągnąć z szynku. Ona nie skarży się wcale ani nie buntuje, ale być może, że robotnicy jednak za małe mają płace.

– Mówiono mi – odezwała się pani – że Kompania daje wam mieszkanie i opał.

Kobieta rzuciła okiem na płonące na kominku węgle.

– Tak, tak, dają nam węgiel! Wprawdzie nie bardzo dobry, ale pali się w końcu od biedy. Co się tyczy czynszu, to płacimy sześć franków miesięcznie. To się zdaje prawie nic – ale często bardzo człowiekowi przychodzi trudno zapłacić. I zdarza się… jak dziś, na przykład, że choćby mnie kto krajać chciał, nie mogłabym się wykupić dwoma sousami. Z próżnego i Salomon nie naleje!

Pani i pan, rozparci w swych fotelach, pod wrażeniem tego obrazu nędzy roztaczanego przed nimi poczęli doznawać niemiłego uczucia niepokoju i nudy zarazem. Maheude przelękła się, że ich może obraziła, więc dodała jako praktyczna kobieta:

– Nie mówię tego wszystkiego, bym miała oskarżać kogo. Skoro raz się tak rzecz ma, trzeba się zgodzić, tym więcej, że wszelka walka byłaby prawdopodobnie bezskuteczna. Wszak prawda, wielmożni państwo, że najlepiej, gdy człowiek stara się spełnić swój obowiązek, gdziekolwiek mu Bóg żyć przeznaczy.

Pan Gregoire był tego samego zdania.

– O, niewątpliwie, dobra moja kobieto – powiedział – z takimi poglądami powinnyście się czuć wyższą ponad wszelkie przeciwności losu.

Nareszcie obie służące przyniosły pakiet. Cecylka rozwinęła go i wyjęła dwa ubrania dziecięce, dodała jeszcze chustki, pończochy i rękawice. Wszystko to, mówiła, będzie w sam raz. Pośpiesznie kazała swe dary zapakować Honorce. Właśnie przyszła nauczycielka muzyki, więc czasu nie miała i parła wprost Maheude i dzieci ku drzwiom.

– Wszystkie pieniądze wyszły nam… – poczęła jąkać się kobieta. – Gdybyśmy mieli choć pięć franków.

Słowa jej grzęzły w gardle, bo żebrać nie umiała. Cecylka niespokojnie spojrzała na ojca, ale on odmówił wprost bez ogródek i z uroczystą miną rzekł:

– Nie, nie mamy tego zwyczaju. Nie możemy.

Cecylka, poruszona desperacką miną kobiety, chciała przynajmniej dla dzieci coś uczynić. Stały ciągle jeszcze wpatrzone w brioszki, więc Cecylka wzięła nóż, odcięła dwie bułeczki i dała im.

– Macie, to dla was!

Zaraz wyjęła im jednak brioszki z rąk i zawinęła w starą gazetę.

– Zjecie w domu – powiedziała – a podzielcie się z rodzeństwem.

Rodzice wodzili za nią rozkochanym wzrokiem, podczas gdy wypychała za drzwi matkę i głodne dzieci trzymające z uszanowaniem w skostniałych jeszcze rękach wyborne pieczywo.

Maheude wracała, ciągnąc za sobą dzieci. Nie widziała już ani nagich pól, ani czarnego błota i ołowianego nieba. W głowie jej się kręciło. Znalazłszy się w Montsou weszła odważnie do sklepu Maigrata i prosiła tak natarczywie, że dał jej wreszcie dwa chleby, kawy, masła, a nawet ową upragnioną pięciofrankówkę, bo pożyczał też i pieniądze na lichwiarski procent. Maigrat nie jej pożądał, jak się okazało, tylko Katarzyny. Zrozumiała to, gdy jej zalecił, by przysłała po zapasy córkę. – No, no, pokaże się – pomyślała. Była pewna, że za pierwszym zbliżeniem się dostanie w twarz od dziewczyny.

1
...
...
17

Бесплатно

4.67 
(9 оценок)

Читать книгу: «Germinal»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно