Milczał i siedział nieruchomy. Skąpe światło, wpływające do izby przez wysokie okratowane okno, padało na niego z tyłu. Twarz jego, pogrążona w półcieniu, stawała się coraz bielszą; uchodził z niéj ten nawet słaby rumieniec, któremu młodość i zdrowie fizyczne nie pozwoliły dotąd zniknąć całkowicie, nawet wśród więziennych murów i wewnętrznych udręczeń.
– A więc… – zaczął, ale usta zadrgały mu gwałtownie i głos ustał w gardle. Porwał się z miejsca i, podniósłszy obie ręce, ścisnął niemi czoło.
– A! – zawołał, – niech się już stanie, co chce! Nikt nie przybywa mi z ratunkiem! nikt nie przyszedł tu ani razu, aby przynajmniéj pogładzić mię tak, jak dobry pan gładzi psa, który zdycha! Daremnie czekałem, daremnie spodziewałem się! Myślałem, że ktokolwiek z nich, choć-by jedna dusza dobra, zlituje się nade mną! przyjdzie, pomoże, a choćby, jak słudze, który oddala się z domu, „bądź zdrów” powié! A jednak jest ich tam tylu! a jednak… niech Bóg mię skarze, jeśli w tém wszystkiém i ich także roboty niema! pan jesteś obcym dla mnie człowiekiem! przyszedłeś tu z obowiązku! jestem dla pana tém, co i żebrak, któremu dajesz złotówkę, aby z głodu nie umarł! ale chcesz mię bronić, będziesz mię bronił! Niech już co chce stanie się, powiem!
Był to prawdziwy potok wyrazów, który lał się przez usta jego z saméj głębi piersi, gwałtownie kołysanéj wrzącemi falami goryczy i żałości.
Zawahał się chwilę jeszcze, potem porywczym krokiem przystąpił do mnie bardzo blizko.
– Tak! – rzekł, – ja go… ja go…
Wyraz, który wymówić miał, dławił go i wywierał na niego wpływ obezsilniający; zachwiał się, rękę oparł o stół.
– Ja to uczyniłem, – dokończył raptem prawie, poczém upadł raczéj, niż usiadł, na stołek i w obu dłoniach ukrył twarz tak rozpaloną, że gorąco jéj i gorąco przyśpieszonego jego oddechu czułem na twarzy méj i ręku.
Przez parę minut panowało pomiędzy nami zupełne milczenie. Ów raźny, młody chłopak, którego sprężystość, energią i pyszną jakby niedbałość o nic, spostrzegałem z zadziwieniem przed kilku kwadransami, przeobraził się w téj chwili w dziwny sposób. Czyn jego, przyobleczony w wyrazy własnego jego wyznania, stanął snadź przed nim w całéj grozie, zatrzął jego sumieniem, na czoło rzucił mu płomienie wstydu i pierś owinął palącym wężem zgryzoty. Siedział on teraz przede mną nieruchomy, niemy, mieniący się płomienną purpurą i śmiertelną bladością.
Po chwili dłonie jego odpadły mu od twarzy, podniósł żywo głowę i pochwycił mię za rękę.
– Jestem bardzo młody! – zawołał. – Oni nie mogą tak srogo mię karać, nie prawdaż? będą mieli wzgląd na młodość moję, na to, że mi trzeba żyć tak długo jeszcze… tak długo!…
– Niestety! – rzekłem, – długa zapewne przyszłość leży przed tobą. Ale… skończyłeś lat 18, prawo może już stosować do ciebie kary najsroższe.
– Czy ten człowiek… ten, który-to obwinia i oskarża, powiedział już, co ze mną uczynić mają?…
– Można, – rzekłem, – z góry przewidzieć, co powié on; oto, – dodałem, – jaką karę wyznacza prawo za taki, jak twój, występek.
Wypadkiem, miałem przy sobie jeden, z tomów Kodexu Karnego, i podałem mu go teraz, wskazując artykuł, którym prawo orzeka o zabójstwach, dokonanych z zamiarem rabunku. Pochwycił z rąk moich książkę, zbliżył się do okna i półgłosem czytać zaczął wskazany mu okres. Jakkolwiek chciwie czytał, szło mu to jednak z trudnością. Zatrzymywał się nad niektóremi wyrazami, inne przekręcał, a zgłoski, złożone z większéj nieco niż zwyczajnie ilości liter, musiał nieledwie syllabizować… Spostrzegłem, że chłopek ten, który przed chwilą objawił mi kompletną nieznajomość najelementarniejszych spraw i pojęć społecznych, zaledwie umiał czytać. Umysł jego był widocznie pozostawiony odłogiem. Skończył czytanie i zwrócił na mnie wzrok zdziwiony.
– Ależ, – zawołał, – tu napisano jest o rabunku, okradzeniu, a jam przecie rabować ani kraść nie chciał.
– Być może, – odpowiedziałem, – wierzę ci nawet, że tak było, ale dlatego, ażeby wiara moja stała ci się przydatną, trzeba, abym nią natchnął innych… Dostarcz mi dowodów, że to, co mówisz, jest prawdą, opowiédz mi całe życie swoje, wszystko co było przed ową chwilą fatalną, wszystkie uczucia, wypadki i okoliczności, które ją sprowadziły.
– Dobrze, – rzekł, siadając, – powiem panu wszystko, jak księdzu na spowiedzi.
Podobne wyrażenia, wpół dziecinne, wpół ludowe, mieszały się w mowie jego z innemi, które, poprawniejsze i wytworniejsze, znamionowały w nim dziécię wyższéj towarzyskiéj sfery. Taką to mową, złożoną ze słów naiwnych i nieokrzesanych, lub gładkich i trafnych, opowiadał mi historyą, krótkiego swego życia. Piérwsza jéj połowa dość była zwyczajna. Wraz z braćmi i siostrami hodował się na wsi. Miał bonę Francuzkę, i do lat 12 guwernera Francuza. – Je parle francais, Monsieur! – rzekł z uśmiechem, w którym dojrzałem nieco ironii, – je touche un peu le piano et dans le temps je dansais comme un ange!
Ów czas, w którym tańczył jak anioł, był czasem, w którym uczęszczał do progimnazyum w powiatowém miasteczku, sąsiadującém z dobrami jego rodziców. Miał lat 15, kiedy, skończywszy trzy progimnazyalne klasy, wrócił pod dach ojczysty wraz ze starszym bratem, Julkiem, który skończył klas pięć. Julek, – mówił, – kochał się przez ten czas w dwudziestu przynajmniéj dziewczętach i wylewał na siebie codzień butelkę perfum. Co do mnie, nie cierpię perfum i włosów nie fryzowałem nigdy, ale przez całe trzy lata kochałem się na zabój w Zochnie Burakowiczównie i, przesiadując u ojca jéj, który był cukiernikiem i zarazem restauratorem, bawiłem się bardzo wesoło z kolegami, a nawet i z urzędnikami. Umiem téż tak grać w bilard, że, proszę pana, niech się wszyscy markierzy pochowają przede mną…
– Grywałeś téż zapewne i w karty? – przerwałem.
– Grywało się i w karty, – odpowiedział, – ale niewiele. Nigdy bardzo kart nie lubiłem, bo trzeba przy nich siedziéć, a we mnie, proszę pana, siedział zawsze jakiś szatan i rzucał mię we wszystkie strony. Jak tylko, bywało, położę się, albo siądę, taka mię ogarnia nuda, że poszedł-bym choć do piekła, byle tylko gdzieś iść, czegoś słuchać, na coś patrzéć, choćby, proszę pana, palić się w smole piekielnéj, byle tylko coś czuć… Julek, brat mój, mógł całemi godzinami siedziéć przed lustrem, albo leżéć do góry brzuchem i, jak mu nikt nie przeszkadzał, regularnie ufryzować włosy; jak miał smaczny obiad i mógł wyspać się dobrze po obiedzie, a wieczorem poumizgać się do dziewcząt, to był już najszczęśliwszym… Ja, panie, nigdy przed lustrem nie siadywałem, bo i co tam ciekawego, patrzéć na własną swoję fizyognomią? spać nigdy nie mogłem więcéj, jak pięć godzin na dobę, a zdarzało się czasem, że po dwa i trzy dni, prócz chleba i wody, nic w ustach nie miałem… nie mogłem jeść, bo mię coś we środku paliło, i jak siadłem do stołu, wprost podnosiło z krzesła…
Nie zdawał sobie jasno sprawy z siły w nim działającéj, ale ja pojąłem wybornie, czém ona była. Ów szatan, o którym mówił, że siedział w nim i rzucał go na wszystkie strony, była to krew wrząca, myśl bujna i niespokojna, nerwy nieustannie wrażeń łaknące, wyobraźnia ognista. Z bogatych i zarazem niebezpiecznych żywiołów tych, składających się na charakter namiętny, rzutny i wiecznie czynny, powstać może bohater, zarówno jak zbrodniarz. Dlaczego młody chłopak ten, w tak wczesnéj porze swego życia, nie wzrastał dopiéro i nie rozwijał się na bohatera, ale był już zbrodniarzem? Na to wewnętrzne pytanie moje znalazłem odpowiedź w słowach więźnia.
– Nudziłem się, proszę pana, w domu tak, że mi życie było niemiłe. Bo co téż tam, panie, za życie? Ojciec albo poluje po całych dniach i tygodniach, albo drzemie i fajkę pali, albo z sąsiadami gra w preferansa; matki i starszéj siostry nigdy w domu niéma, – jeżdżą po sąsiedztwie i do krewnych, których mamy huk wielki; Julek sypia do 12, potém fryzuje się, perfumuje i jedzie tam, gdzie są bogate panny, bo on, proszę pana, chce bogato ożenić się; młodsza siostra, Jadwisia, dobra dziewczyna, ale przy guwernantce jeszcze, pół dnia dudni na fortepianie, a drugie pół dnia razem ze swoją guwernantką romanse czyta. Jak pobyłem tam rok, tak mi życie zbrzydło, że chciałem powiesić się; ale rozmyśliłem się i z Michałkiem, synem naszego ekonoma, pojechałem do miasteczka, gdzie bawiłem dwa tygodnie. Bardzo mi tam było wesoło i od tego czasu, jak tylko znudziłem się, wiedziałem już, co mam robić. Biéda była tylko z pieniędzmi; w bilard i w karty to wygrało się, to przegrało, ale w karty przegrywałem jakoś częściéj, bo grałem, nie myśląc, paliły mi się ręce i nie wiedziałem często sam, co robiłem i mówiłem. Sprzedałem raz zegarek, drugi raz frak…
– Miałeś więc już frak? – zapytałem.
Miał lat 16 i posiadał już dwa fraki, w których z bratem Julkiem ukazywał się czasem na wieczorach sąsiedzkich.
Sprzedał oba fraki i dwie eleganckie bonżurki, potém żył w miasteczku ze sprzedaży jakiegoś złotego pierścionka.
– Bielizny – rzekł, – miałem zawsze bardzo mało, więc jéj nie sprzedawałem; ale gdy nic już do sprzedania nie miałem, pożyczyłem u znajomych Michałka kilkadziesiąt rubli… Tak sobie zresztą jakoś dawałem rady, że trzy miesiące na rok mieszkałem w domu, a dziewięć w miasteczku. Nie było mi i tu bardzo dobrze; czasem taki jakiś żal mię ogarniał, że szedłem w pole, rzucałem się na ziemię i płakałem całemi godzinami.
– I cóżeś myślał wtedy, kiedy cię taki żal zdejmował?
– Sam nie wiem, panie. Zdawało mi się, że tam het precz daleko, za lasami i górami, jest jakiś świat szeroki, światły, piękny, którego nie znam, a na którym lepiéj być musi ludziom, niż mnie było w miasteczku… Jadwisia przeczytała mi raz z książki o tym włoskim generale, pan wié, o tym sławnym, jak się to on nazywa? a! Garibaldi! Otóż jak mi Jadwisia o nim przeczytała, to chodziłem dwa dni jak nieprzytomny i myślałem, że zwaryuję…
– Czy tak pragnąłeś czynić to, co czynił Garibaldi?
– Ah panie! – zawołał, – jaki to był szczęśliwy człowiek! Jestem pewny, że nie nudził się nigdy!
Wyraz: nuda, powtarzał się wciąż w mowie jego, niby zwrotka, tłómacząca mi treść téj smutnéj pieśni życia, któréj słuchałem. Chciałem przecież sięgnąć do głębi rzeczy.
– Dlaczegóż, – rzekłem, – zamiast jechać do miasteczka, nie zająłeś się czémś? nie robiłeś czego w domu lub za domem?
– A cobym ja, proszę pana, miał robić? – zapytał mię wzajem ze szczerém i głębokiém zdziwieniem.
– Mogłeś, naprzykład, pomagać ojcu w gospodarstwie.
Zdziwienie jego zwiększyło się.
– Alboż to mój ojciec zajmuje się gospodarstwem? – zawołał.
– Więc może zajmuje się niém brat twój? w takim razie należało pomagać bratu.
– Julek! Julek miał-by gospodarować!
Śmiał się, mówiąc to, jakby z przypuszczenia zupełnie nieprawdopodobnego.
– Jakto? – rzekłem, – nikt więc w majątku rodziców twoich nie trudni się gospodarstwem?
– A ekonom? – wyrzekł młody chłopiec z takim wyrazem, jakby wypowiadał fakt tak zwyczajny, iż nie pojmował, jakim sposobem mogłem nie wiedziéć o nim.
Coraz jaśniéj spostrzegałem treść zjawiska i coraz ciężéj było mi na sercu.
– A więc, – rzekłem, – jeżeli myśl o gospodarstwie nie przyszła ci nawet do głowy, czyż nie po myślałeś nigdy o tém, aby ukończyć szkoły, pojechać na uniwersytet, wybrać sobie jaki zawód, który-by wymagał od ciebie ciągłéj czynności i uwolnił cię przez to od nudy, któréj tak nie znosisz.
– A jakiż to mógł być zawód? – zapytał.
– Mógł-byś zostać lekarzem, prawnikiem, technikiem, inżynierem, może zresztą byłbyś literatem, albo, ponieważ lubisz ciągły ruch i wrażenia, uczonym podróżnikiem.
Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma. Widziałem, iż na ustach jego drgała odpowiédź, że był synem obywatelskim; ale wrodzona bystrość i pojętność nie pozwoliły mu wydać się z tym niedorzecznym komunałem, który jednak z otaczającéj go atmosfery przeszedł w jego umysł i zarył się w nim głęboko. Zapytał mię więc tylko o znaczenie tych wszystkich zawodów, które wymieniłem. Wiedział dobrze, czém jest i co pełni doktor, stan i powinności prawnika poznał w części z uprzedniéj rozmowy ze mną, inżyniera i technika w bardzo już bladém i niepewném spostrzegał świetle; ale co się tycze uczonych podróżników, ci przedstawiali mu się w kształcie mitycznych figur, przypominających, niezapomniane jeszcze i główne tło edukacyi jego stanowiące, bajki piastunek.
Wahałem się chwilę z odpowiedzią na pytania, które zadawał z płonącemi ciekawością oczyma. Nie wiedziałem, czy uczynię dobrze, błyskając przed wzrokiem tego nieszczęśliwego i zhańbionego chłopca obrazami owych rozlicznych i świetnych dróg téj ziemi, na których ludzie znajdują szczęście i cześć. Pomyślałem przecież, iż powinienem dotrzéć do gruntu uczuć jego, zbadać dokładnie, do jakiego stopnia umysł jego nierozwinięty był, i do jakiego zatruty złemi nałogami i naleciałościami tego smutnego życia, o jakiém mi opowiadał. W krótkich i jasnych wyrazach zacząłem mówić o tym olbrzymim warsztacie, przy jakim pracują miliony robotników, każdy na swój sposób, wedle sił i potrzeb swoich. Nie przerywał mi niczém; widziałem tylko, że słowa moje zajmowały go niezmiernie, że chłonął je nieledwie z chciwością, że wywijał z nich całe szeregi nowych dla siebie pojęć, że wyobraźnia jego, szybka, rzutna, ognista, kreśliła na ich tle obrazy, niezbyt może blizkie prawdy, ale nęcące go, nakształt owych nieznanych, szerokich, jasnych krain, o których marzył, leżąc za ścianami brudnego miasteczka, wśród nagiego pola, i płacząc z pracującéj w nim, tajemniczéj tęsknoty. Kiedym przestał mówić, milczał jeszcze chwilę i oddychał prędko. Potém uczynił ręką giest gniewu i zniechęcenia. – Pal ich dyabeł! – zawołał rubasznie, – tych wszystkich mądrych ludzi, którzy tak dobrze trzymają w garści sznury od swych huśtawek! Mnie téj mądrości nikt nie nauczył! Leciałem, gdzie wiatr niósł, i spadłem na złamanie karku!
Wyrazy jego tchnęły grubijańskim obyczajem miejsc, w których pędził niezajętą, wrażeń i ruchu spragnioną, młodość swą; lecz jakże wielką wypowiadał niemi prawdę! Nie posiadł, nie dano mu wielkiéj nauki trzymania w silnéj dłoni wodzy życia i czynów, leciał tam, dokąd niósł go wicher nieokiełzanych niczém i ku żadnemu wyraźnemu celowi nie skierowanych namiętności!
– Zaciągałem długi, – mówił daléj, – żydzi, oficyaliści, towarzysze zabaw moich u Burakiewicza, pożyczali mi pieniędzy, pewni, że zwrócone im one będą przez mego ojca. Ukrywało się to jakoś z rok, czy więcéj; ale potém ojciec dowiedział się o tém, długi zapłacił, ale krzyku na mnie wielkiego narobił. Pół dnia gadał mi o tém, że mu wstyd czynię, że jestem wyrodném dzieckiem, głupcem, łotrem, że odtąd ani grosza już nie zapłaci nikomu, jeśli-bym jeszcze u kogo pożyczał, że wyrzecze się mnie, wydziedziczy, w gazetach mię ogłosi…
– I, powiedziawszy to wszystko, – przerwałem, – co ojciec twój uczynił?
– A cóż miał czynić? – odrzekł, – zjechało się tego dnia wielu sąsiadów, pojechali do lasu na polowanie, potém, wróciwszy, całą noc jedli, pili i w preferansa grali.
– A matka? – zapytałem, – pewno płakała, dowiedziawszy się o złém twojém postępowaniu, i nauczała cię, co masz czynić daléj?
– Matka! – rzekł, – matki nie było w domu.
Sceny z ojcem powtórzyły się parę razy, nie okiełznały jednak wewnętrznego szatana, który młodego chłopaka gnał po-za rodzicielskie ściany, napełnione nudą i snem, przerywanemi tylko odgłosami trąbki myśliwskiéj, brzękiem talerzy albo kłótnią. – Julek kłóci się wciąż z najstarszą siostrą, Femcią; Femcia kłóci się z Julkiem, z Jadwisią i z mamą, bo zła, że za mąż nie idzie. Mama ile razy do domu przyjedzie, kłóci się z ojcem, z Femcią i ze sługami. Stryj mój i synowie jego rzadko przyjeżdżali do nas, bo u nich tam podobno inne życie, a takie, jak nasze, bardzo im się nie podobało. A komu-by tam ono podobać się mogło? Ja, rok temu, zupełnie przeniosłem się do miasteczka. U Burakiewicza przestałem bywać, bo było mi tam już za drogo, a przytém odzienie darło się i wstyd mię brał pokazywać się znajomym ojca i brata, z dziurami na łokciach…
– Gdzież przez cały ten czas mieszkałeś?
– U wdowy Dzięcierskiéj.
– Któż to jest ta Dzięcierska?
Spuścił oczy i zawahał się przez chwilę z odpowiedzią.
– To właścicielka tego handlu trunkami, w którym byłem tego wieczora, kiedy… kiedy…
Mieszkał tedy u właścicielki zakładu, niewiele różniącego się od prostego szynku.
Postępowałem daléj w badaniu mém.
– A rodzice twoi? – rzekłem, – stryj, bracia, rodzony i stryjeczni? czy nie przyjeżdżali do miasteczka, nie starali się namówić cię, abyś wrócił do domu i prowadził się lepiéj…
– Stryj nie przyjeżdżał wcale i mówił wszystkim, że się mnie wstydzi i ani wiedziéć o mnie nie chce, ojciec był parę razy w miasteczku za interesami i krzyczał na mnie, ale niewiele już to mię obchodziło…
– Dla czegoż niewiele cię to obchodziło?
– Ej, proszę pana, alboż to on co lepszego robi, niż ja robiłem?
– I nie pojechałeś z ojcem do domu?
– Owszem, raz pojechałem, ale nie mogłem dłużéj w domu wytrzymać, jak trzy dni. Ojciec mię łajał, Julek mi dokuczał, sługom nawet wszystkim kazali, aby się naśmiewali ze mnie. Przytém dyabelna tam nuda…
– A matka? – spytałem.
– Matki nie było w domu.
– Więc wróciłeś znowu do miasteczka?
– Wróciłem. Koni mi nie dawali, poszedłem pieszo… od tego czasu nikt już z nich nie przyjeżdżał ani do mnie, ani po mnie.
– Z czegoż więc żyłeś?
– Ach! – rzekł, – różnie! Dzięcierska karmiła mię darmo, bo spodziewała się, że jéj to kiedyś z lichwą wrócę… w odzieniu chodziłem podartém… grywałem u Dzięcierskiéj w biłard i w karty i wygrywałem czasem…
Wpatrywałem się w niego bacznie i zadałem mu jedno z najważniejszych pytań, jakie do zadania mu miałem.
– Zkąd miałeś te pieniądze, które rewizya śledcza znalazła przy tobie, skoro nie wziąłeś ich z kieszeni tego człowieka, o którym wiész?
– Miałem je ze sprzedaży medalionu, który nosiłem przy zegarku, a potém chowałem długo przy sobie, myśląc, że sprzedam go kiedyś i pójdę w świat…
– Poco?
– Sam nie wiem… do jakiego bardzo wielkiego miasta, gdzie-by mię nikt nie znał.
– Wstydziłeś się czasem swego położenia?
– No, – rzekł, – alboż to człowiek z kamienia czy z miedzi?
Zwróciłem go do głównego przedmiotu rozmowy.
– Komu i kiedy sprzedałeś medalion? – zapytałem.
– Dzięcierskiéj, panie, – odpowiedział bez chwili wahania, – na kilka godzin przed tym przeklętym wieczorem. – Nazajutrz miałem nająć furmankę, pojechać do stacyi kolei żelaznéj i kupić sobie za te pieniądze bilet na drogę… sam jeszcze nie wiedziałem dobrze, do Warszawy, czy do Petersburga. Dzięcierska zaparła się tego, że nabyła medalion, bo wart był cztery razy więcéj, niż to, co mi za niego dała; ten człowiek zresztą, panie, był jéj bratem.
Patrzałem mu w oczy badawczo, głęboko, i ujrzałem, że mówił prawdę. Wyraz spojrzenia jego, postawa, głos, wyrażały bezgraniczne, powzięte ku mnie, zaufanie. Jestem pewny, że, gdyby chciał nawet, nie mógł-by nic ukryć przede mną. Rozrzewniony był, przygnębiony, przerażony, a we mnie widział jedynego człowieka, który przybywał do niego z pomocą i pociechą. Jedną jeszcze próbę zadałem przeciw prawdziwości słów jego.
– A cóż, – rzekłem, – stać się mogło z temi pieniędzmi, które widziano u szulera na kwadrans przed wypadkiem, a których przy zwłokach jego nie znaleziono?
– Ach! panie! – zawołał z uniesieniem, – oni je zabrali! oni to niezawodnie zabrali mu je, znalazłszy go nieżywym! Gdybyś pan wiedział, jacy to ludzie o! gdybym ja ich znał tak, jak ich poznałem, myśląc o nich teraz od kilku miesięcy… uciekł-bym, od nich, panie, na koniec świata! Mój Boże! mój Boże! jakiż dyabeł przyprowadził mię do tych ludzi i zrobił mię ich towarzyszem! Oh, dola moja, dola! czemu ja od nich nie uciekał wprzódy! Oni, panie, od trupa odebrali pieniądze i powiedzieli, żem ja to uczynił…
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке