– A dzieci! – krzyknęła. – Toż Widzio i Leonia powinni już od godziny być tutaj… Może choć na obiad nadjadą…
– A, prawda – z widocznym uczuciem rozczarowania szepnęła Teresa – zapomniałam…
– Zapomniała, zapomniała… – gniewnie ku szafie kredensowej idąc zamruczała Marta. – Może i matka zapomniała także… o dzieciach zapomniała… Co im w głowie? Romanse i apteka… Wieczna głupota!… A dzieci jak nie ma, tak nie ma!… O Boże mój, Boże! gdyby tylko nie jaki wypadek… bo z tymi kolejami żelaznymi wszytko być może…
Znowu stanęła twarzą ku oknu, głową wielkim grzebieniem sterczącą trzęsła i pęk kluczy głośno dzwonił w jej ręku.
W tejże chwili za przymkniętymi drzwiami sali jadalnej dało się słyszeć szybkie ze wschodów zbieganie, potem szamotanie się jakieś, mocowanie, dwa głosy męskie, z których jeden zdawał się o coś nalegać, a drugi od czegoś wypraszać… struna jakaś kilka razy brzęknęła, na koniec, dalej już, w głębi domu, wybuchnął głośny śmiech Kirły… Marta, zapatrzona w szlak drogi, zza rozwartej bramy dziedzińca widzialny, na szczególny hałas ten nie zwróciła żadnej uwagi, ale Teresa rzuciła się ku drzwiom i naprzód przez nie ciekawie głowę wychyliła, a potem, z cienkim i uszczęśliwionym chichotem, drobnym swym dziewczęcym krokiem przez sienie i salon pobiegła. W głębi salonu drzwi od pokoju pani Emilii otworzyły się głośno i zjawił się w nich Kirło śmiejący się i ciągnący za sobą kogoś bardzo pociesznie w samej rzeczy wyglądającego. Był to staruszek średniego wzrostu, ale tuszy dobrej i w środku figury szczególniej wydatnie zaokrąglonej, z okrągłą, białymi jak mleko włosami okrytą głową, z okrągłą także, pulchną, rumianą twarzą. Wśród tej twarzy pulchne, rumiane usta uśmiechały się teraz z pełną zmieszania dobrodusznością i błękitne jak turkusy oczy patrzały z wyrazem wstydu i zalęknienia. To zmieszanie i zalęknienie źródło swe mieć musiało w ubiorze bardzo niestarannym, bo składającym się tylko z szerokiego, z kwiecistej materii sporządzonego szlafroka. Jedną ręką trzymając smyczek i zarazem powstrzymując od rozchylania się poły szlafroka, drugą ten białowłosy i łagodny starzec przyciskał do piersi skrzypce. Przy tym broniąc się przeważnej sile, która go naprzód pociągała, usiłował wciąż cofać się i ramię swe z dłoni Kirły wyrwać.
– Puść mnie pan… – szeptał i wykrzykiwał głośno – jakże można? przy damach… w szlafroku…
Ale Kirło wciągnął go do pokoju, przy czym do Różyca zwrócony perorować zaczął:
– Przedstawiam nowemu sąsiadowi naszemu najznakomitszego muzyka okolicy naszej… przepraszam! Litwy… a może i Europy… Zaniedbany ubiór jego przebaczą mu nawet damy, ponieważ jest artystą. Od urodzenia podobno aż do dnia dzisiejszego pracuje nad muzyką. Majątek, panie, przepracował… Ale gra za to… gra…
– Puść mnie pan… przy damach… przy nieznajomym człowieku… – wypraszał się i w celu wyrwania się nowe, a coraz śmieszniejsze wysilenia czynił staruszek.
Nieznajomy człowiek, czyli Różyc, ze zdumieniem na tę scenę patrzał i nie tylko nie śmiał się, lecz delikatne wargi jego przybrały wyraz niesmaku. Korczyński, oswojony znać z dobrym humorem Kirły i jego objawami, spoglądał przez okno na klony i rzekę; panie, Emilia i Teresa, śmiały się: pierwsza cichutko i z niejakim zawstydzeniem, druga głośniej i z rozkoszą. Kirło, zachęcony powodzeniem swym wobec dam, a na obecnych mężczyzn już nie zważając, z komicznymi gestami i minami dalej prawić zaczynał:
– Idę sobie na górę, aby naszego kochanego artystę odwiedzić… słyszę: gra! Dobrze, myślę, niechże przyjdzie zagrać dla nas… Wymawia się, że nie ubrany… Co tam! Tym lepiej… artyści podobno, panie, zawsze nie ubrani i nie umyci…
Wtem zza pleców szamoczącego się i już widocznie udręczonego starca wysunęła się młoda kobieta w czarnej sukni, wybornie uwydatniającej jej silną i zgrabną kibić. Wyprostowana była i głowę otoczoną czarnym warkoczem wysoko podnosiła. Wśród śmiałej twarzy szare jej oczy wydawały się teraz prawie czarne i w twarz Kirły cisnęły płomienie gniewu. Na nikogo z obecnych nie spojrzawszy zwróciła się ku otwartym drzwiom salonu i zawołała głośno:
– Mars44! Mars!
Na to wołanie zjawił się w progu pies myśliwski, ulubieniec pana domu, wielki, czarny ponter45. Kobieta krótkim gestem wskazała go Kirle.
– Oto jest Mars – rzekła – wybornie umie on warować, aportować i przez kij skakać. Zawołałam go tu dla zabawy pana!
Głos jej trochę drżał, usta zbladły i z oczu znowu trysnęły płomienie. Powoli jednak i łagodnie ujęła ramię starca.
– Chodź, ojcze! – rzekła.
Kiedy wyprostowana, z podniesioną głową i bladym, lecz niezmąconym profilem prowadziła przez wielki salon siwowłosego, trochę przygarbionego i skrzypce swe do piersi przyciskającego starca, przypomnieć mogła Antygonę46…
– Wspaniała! – zza binokli swych ścigając ją spojrzeniem szepnął Różyc.
Kirło nie zmieszał się ani na chwilę i z nowym śmiechem szeptał do ucha Teresy coś, od czego rumieniła się i najmilszym uśmiechem rozjaśniała jej okrągła, rumiana, w owalną ramę chusteczki ujęta twarz. Korczyński motał wąs na palec i parę razy, do siebie więcej niż do innych, przemówił:
– Dzieci nie ma! Dziwna rzecz! Dzieci nie ma!
Różyc gospodynię domu nie mógł długo w osamotnieniu zostawiać. Toteż z wyrazem współczucia zapytał ją, czy na nerwy przeważnie choruje, a otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, z żywszą jeszcze sympatią mówić zaczął o ogólnym teraz usposobieniu do chorób nerwowych i trudności znalezienia na nie radykalnego lekarstwa.
– Co do mnie – rzekł – znam jedną tylko paliatywę47, która niechybnie o wczesną śmierć przyprawia, ale chwilowo przynajmniej zaspokaja potrzebę wrażeń i daje zapomnienie… o wszystkim…
Pani Emilia jak do modlitwy ręce złożyła.
– O, cóż to jest? – zawołała.
– Morfina – z niedbałym uśmiechem szepnął gość.
Ze zniechęceniem ręką skinęła.
– Nie – rzekła z cicha – mnie się zdaje, że jedynym lekarstwem pewnym byłoby zadowolenie wyższych potrzeb istoty naszej, potrzeb serca… wyobraźni… szlachetnych gustów… Ale któż jest tak szczęśliwy, aby móc spełniać wszystkie marzenia swoje, aby dysonanse życia nie zatruwały mu ducha i ciała?…
– Bywają też ludzie, którzy spełniają wszystkie swoje marzenia i od zbytku tego szczęścia stają się… nieszczęśliwi… – z ledwie dostrzegalną ironią odparł gość.
Znowu drzwi od salonu otworzyły się z łoskotem i zjawiła się w nich na oka mgnienie wielka postać Marty.
– Dzieci jadą! Dzieci… jadą! – krzyknęła swym grubym, ochrypłym głosem i wnet jak wicher rzuciła się w kierunku sieni.
W uszach obecnych zabrzmiał tylko głos jej jakąś ogromną radością nabrzmiały, a w oczach wionęły końce mantyli i zamigotały czerwone róże pantofli. Korczyński, jakby wybuchem jakiejś palnej materii z krzesła poderwany, dwoma krokami przesadził pokój i zniknął. Pani Emilia bardzo powoli podniosła się z szezlonga.
– Tereniu, droga moja… dajże mi płaszcz, rękawiczki, chustkę na głowę…
Teresa w kilku fertycznych48 poskokach podała żądane przedmioty i do przywdziania ich dopomogła. Potem zaczęła sama owijać się ciepłym szalem, wsuwać na ręce trochę podarte rękawiczki, zawiązywać na głowie włóczkową chustkę.
Pani Emilia postąpiła parę kroków.
– Tak, doprawdy, osłabiona dziś jestem… – z cicha zaczęła – że nie wiem… czy zdołam wyjść na spotkanie moich dzieci…
Ręce jej wspierające się o stół drżały i słychać było niemal przyśpieszone bicie jej serca. Nie udawała: była istotnie bardzo zdenerwowana i słaba. Kirło pośpieszył z podaniem jej ramienia. Wsparta na nim szła przez salon, jak wiotka trzcina chwiejąc się prawie i z szelestem ciągnąc za sobą zwój jedwabiu.
Wkrótce na ganku utworzyła się grupa osób, na której czele stał Korczyński, do niepoznania prawie zmieniony, bez śladu uprzedniej ponurości w błyszczących oczach, prawie bez zmarszczek na czole, z uśmiechem radości pod długim i w dół opuszczającym się wąsem. Na zapadłe policzki tuż za nim stojącej Marty wybiły się okrągłe, ogniste rumieńce; źrenice jej patrzące na drogę, śród której widać było szybko ku bramie zbliżający się punkt czarny, przygasły i zwilgotniały; zwiędłymi, uśmiechającymi się ustami cichutko szeptała:
– Aniołki! Kotki! Robaczki moje!
Każdy by odgadł, że ci, których tu witać miano, rzucą się naprzód w objęcia tych dwojga ludzi. W głębi ganku, u samych drzwi wchodowych, Teresa z pomocą Kirły ustawiała przyniesiony z salonu fotel, na który wnet bezwładnie opuściła się pani Emilia. Do Teresy szepnęła:
– Trochę laurowych kropli, moja Tereniu..
A do Kirły:
– Wróć pan do pana Różyca. Niepodobna przecież, aby zostawał sam jeden…
Po kilku minutach przed ganek zajechała czterokonna bryczka, z której razem prawie wyskoczyło dwoje młodziutkich ludzi: wysmukły, złotowłosy chłopak i niedorosła, zgrabna panienka. Wybuchły pocałunki i zapytania; głosy zmieszały się. Słychać było huczenie Marty, śmiech podlotka, szybką mowę młodzieńca, spazmatyczne łkanie pani Emilii, piskliwe wykrzyki Teresy przyzywającej pomocy służących dla odprowadzenia pani do pokoju.
Różyc i Kirło z roztargnieniem przypatrywali się tej scenie przez jedno z okien domu. Mało ich ona obchodziła. Nagle Różyc, twarz od okna odwracając, zapytał:
– Któż to jest ta panna Orzelska?
Kirło wybuchnął śmiechem.
– Oho! Wpadła panu w oczko, co? Nieszpetna, co prawda, ale dla mnie niesympatyczna… zimna… rubaszna… oryginalna…
Wzruszył ramionami i usta wydął.
– Gusta są różne – flegmatycznie odparł młody pan i malutką piłką począł bardzo uważnie robić coś około swych pięknych paznokci.
– Biedna? Bez posagu? – zapytał po krótkiej chwili.
– Pięć tysięcy ma na procencie u pana Benedykta. Cóż to za posag… Wcale posagu żadnego nie ma… a dumna przy tym jak księżniczka i zła jak szerszeń.
– Zauważyłem to właśnie przed chwilą.
Ironiczny trochę uśmiech przebiegł mu po cienkich ustach.
– Z temperamentem dziewczyna… – dodał.
Kirło swymi błyszczącymi, świdrującymi oczkami uważnie mu w twarz popatrzał.
– Ej, nie zapalaj się pan tak prędko! – z wyraźnym niezadowoleniem zawołał. – Temperament! Temperament! Był, ale już wywietrzał.
Czarne, wąskie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonymi i ufryzowanymi włosami. Zupełnie jednak obojętnym a nawet żartobliwym głosem zapytał:
– Cóż tam takiego było?
Kirło znowu filuternym stał się.
– Pamiętasz pan Zygmunta Korczyńskiego, tego malarza, którego spotkaliśmy u Darzeckich?
– Pamiętam, wcale przyzwoity człowiek i podobno nie bez talentu… Żona jego ładna, mała blondynka… Cóż więc?
– No… on i panna Justyna…
– Romans? – dorzucił pan.
– I jaki! – wybuchnął Kirło.
– Już z żonatym?
– Ale gdzie tam! Od dzieciństwa prawie… jak zwykle pomiędzy kuzynami…
– A dlaczegóż więc?…
– Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tym być nie mogło… Familia… i on sam…
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politurowanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych, Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu, gdzie pośród obszernego strychu urządzony był wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwierającymi się pokojami. Jeden z tych pokojów należał do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącym na stole podługowatym pudle. Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła:
– Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żarty z siebie…
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
– Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam… przedstawiałam… Nic nie pomaga… i nic nie pomoże!…
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła zeń wodę do miednicy nalewać. Stary w rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach.
– Widzisz, moja Justysiu – zaczął – żebyś ty wiedziała, jak to trudno… zresztą… cóż to szkodzi!
– O! – zawołała – właśnie pragnęłabym, aby ojciec uczuł…
Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzednim miejscu złożyła.
– Trzeba się ubierać, ojcze! Zaraz zawołają nas do stołu…
– A, do stołu! – powtórzył stary. – Dobrze… dobrze… bo już i głodny jestem… A nie wiesz tam czasem, co na obiad będzie?
– Nie wiem – odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się i czesania służące.
– Wszystko gotowe, ojcze…
Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał.
– A może bym ja trochę jeszcze pograł?
– A obiad? – zapytała Justyna.
– A prawda… obiad? Pewno dziś co smacznego dadzą, bo goście są… Pytałem się nawet panny Marty z samego rana, co tam na obiad będzie, ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi! Burknęła… chrząknęła… czchnęła i na dół poleciała… a mnie już na dół nie chciało się schodzić… wypiłem więc kawę z sucharkami, troszkę szynki zjadłem i grałem sobie… Szynki w tym roku doskonale urządziła… i sucharki jej zawsze doskonałe… w ustach topnieją… caca!
Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i do robienia toalety swej przybierać się zaczął. Justyna prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca. Stary zachmurzył się.
– Otóż to – gderliwym tonem zaczął – jak tylko goście przyjadą albo co tam innego stanie się, Franek u mnie ani nosa nie pokaże… Jeden ten chłopiec do wszystkiego… i przy kredensie, i do stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi… Do czego to podobne, aby w takim domu… nie było komu wody podać i surduta oczyścić?
– Już oczyszczony! – odpowiedziała Justyna.
– Oczyszczony… oczyszczony… – gderał stary. – A któż go oczyścił? Ty sama! Czyż to pięknie, aby panienka surduty czyściła?… do czego to podobne?
Po ustach Justyny przemknął uśmiech. Stanęła na środku pokoju i zamyśliła się chwilę.
– Jak ja stąd wyjdę – rzekła – ojciec znowu grać zacznie…
– A może… – odparł stary – to i cóż?
– Teraz nie można – odrzekła – bo jak na obiad zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany… Lepiej może pudło na klucz zamknąć…
– No, no! Nie zamykaj… nie zamykaj!…
Nic już nie odpowiadając zakręciła mały klucz w zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.
Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnym, lecz dostatecznym, stanowił od lat kilku wspólne mieszkanie Marty i Justyny. W tym pokoju Justyna stanęła przed otwartym oknem i rozplótłszy warkocze, powolnym ruchem rozczesywać zaczęła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas rannej przechadzki wplątały się zielone igły i młodziutkie gałązki sośniny.
Na Niemnie ruch ustał zupełnie. Tratwy przepłynęły, rybackie czółna znikły, samotność zaległa płynące błękity wody, nad którymi czasem tylko w olśniewającej światłości słonecznej szybko i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy. Na cichą wodę wypłynęła łódź mała, od jednego brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi. Jeden z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad wodą pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał się podwodnej roślinności, która tu i ówdzie wybijała się na powierzchnię kępami okrągłych liści i żółtych kwiatów wodnych lilii. Drugi, wysoki, w stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę zataczającą dokoła łodzi koliste bruzdy. Justyna spostrzegła, że ten przewoźnik, wstrzymawszy nieco ruch wiosła, z podniesioną twarzą patrzał chwilę na dom, u którego szczytu stała ona w otwartym oknie. Potem, gdy już łódź przybiła do brzegu, człowiek ów, wyskoczywszy na przeciwległe wybrzeże, stanął i znowu w tym samym kierunku spojrzał; ale wnet, na kształt górskiego jelenia, prędko i zręcznie wbiegać zaczął na wysoką, piaszczystą ścianę. Od chwili do chwili zatrzymywał się i podaniem ręki albo podłożeniem dłoni pod łokieć dopomagał towarzyszowi, który wstępował na górę znacznie powolniej, z trudnością, z przygarbionymi trochę plecami i pochylonym karkiem. Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany był w kurtę z siermięgowego sukna zielonymi taśmami przyozdobioną, drugi miał na sobie długą kapotę, a na głowie pomimo gorąca wielką baranią czapkę. Wkrótce obaj zniknęli za pierwszymi drzewami boru. Ale zaledwie zniknęli, z boru wybuchnęła i pod same zda się obłoki wzniosła się pieśń męskiego, silnego głosu:
Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różowy kwiat,
Oczy zapłakała, ręce załamała:
Zmienił się jej świat.
Czego ty płaczesz, czego narzekasz,
Dziewczyno moja?…
Głos śpiewającego oddalał się, oddalał się w głębokości boru i przycichał, natomiast z boru ozwały się powitalne czy wzywające wołania:
– Hu! ho! hej! hop! hop!
Ktoś basowym głosem przeciągle wołał:
– Jan—ku! Jan—ku! bywaj! a bywaj!
Jakaś kobieta cienkim i ostrym głosem u samego brzegu lasu na skoczną nutę zaśpiewała:
Kiedy cię śpiewam, luby walczyku,
Myślę o moim miłym chłopczyku…
I urwała, a cisza wraz ze światłością słoneczną stanęły znowu niezmącone od samego nieba do ziemi.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке