Читать бесплатно книгу «Tajny agent» Джозефа Конрада полностью онлайн — MyBook

– Ba! Jak pan mógł tak wyjść z fasonu? – rzekł pan Władimir. – Pan nie ma nawet powierzchowności, jakiej pana zawód wymaga. I pan ma być członkiem zagłodzonego proletariatu? Cóż znowu! Pan ma być zaciekłym socjalistą… czy też anarchistą… bo nie wiem?

– Anarchistą – stwierdził głucho pan Verloc.

– Bzdury! – ciągnął pan Władimir, nie podnosząc głosu. – Nawet stary Wurmt był zaskoczony pana wyglądem. Nie oszukałby pan idioty. Nawiasem mówiąc, oni wszyscy to banda idiotów, ale pański wygląd jest po prostu niemożliwy. A więc pana stosunki z nami zaczęły się od kradzieży tych rysunków francuskich armat. I dał się pan nakryć. To musiało być bardzo nieprzyjemne dla naszego rządu. Nie wygląda mi pan na sprytnego.

Pan Verloc starał się usprawiedliwić zachrypłym głosem:

– Jak miałem już sposobność zaznaczyć, zadurzyłem się najfatalniej w niegodnej…

Pan Władimir podniósł białą, pulchną rękę.

– Ach, tak. Tamto nieszczęsne uczucie… z czasów pana młodości. Wzięła pańskie pieniądze, a potem sprzedała pana policji… co?

Bolesna zmiana w wyrazie twarzy pana Verloca i nagłe obwiśnięcie całej jego postaci świadczyły, że ten godny pożałowania fakt zaszedł istotnie. Pan Władimir objął w kostce swą nogę założoną na kolano. Skarpetka była jedwabna, granatowa.

– W tym wypadku sprytu pan nie wykazał. Może pan jest zanadto wrażliwy na płeć piękną?

Pan Verloc dał do zrozumienia gardłowym, głuchym szeptem, że nie jest już młody.

– Hm! Ta wada z wiekiem nie ustępuje – zauważył pan Władimir ze złowrogą poufałością. – Ale nie! Za tłusty pan na to. Nigdy by pan tak nie wyglądał, gdyby pan był choć trochę wrażliwy na kobiety. Powiem panu, w czym rzecz: pan jest wałkoń. Jak dawno wyciąga pan od nas pieniądze?

– Od jedenastu lat – zabrzmiała odpowiedź po chwili posępnego wahania. – Powierzono mi w Londynie kilka zleceń, gdy jego ekscelencja baron Stott-Wartenheim był jeszcze ambasadorem w Paryżu. Potem na skutek wskazówek jego ekscelencji osiedliłem się w Londynie. Jestem Anglikiem.

– Pan jest Anglikiem! Co też pan mówi! Naprawdę?

– Urodziłem się poddanym brytyjskim – rzekł niezwruszenie pan Verloc. – Ale ojciec mój był Francuzem i stąd…

– Dość tych wyjaśnień – przerwał tamten. – Więc pan mógł według prawa zostać marszałkiem Francji lub posłem do angielskiego parlamentu… a wówczas byłby pan istotnie oddał naszej ambasadzie pewne usługi.

Ten wybryk fantazji przywołał coś na kształt słabego uśmiechu na twarz VerIoca. Pan Władimir zachował niewzruszoną powagę.

– Ale, jak powiedziałem, wałkoń z pana; nie wyzyskuje pan nasuwających się sposobności. Za barona Stott-Wartenheima wielu półgłówków pracowało w tej ambasadzie. Z ich winy ludzie tacy jak pan wyrobili sobie fałszywe pojęcie o tym, czym jest fundusz tajnego wywiadu. Obowiązek każe mi tę pomyłkę sprostować: muszę panu wyjaśnić, czym tajny wywiad nie jest. Otóż nie jest instytucją filantropijną. Wezwałem pana umyślnie, aby to panu powiedzieć.

Pan Władimir zauważył wymuszone zdumienie na twarzy Verloca i uśmiechnął się szyderczo.

– Widzę, że pan mnie świetnie rozumie. Zdaje się, że pan jest wystarczająco inteligentny na swój fach. Czego nam teraz potrzeba, to czynów… czynów.

Powtarzając ostatnie słowo, pan Władimir położył biały palec wskazujący na brzegu biurka. Najlżejszy ślad chrypki znikł z głosu Verloca. Jego gruby kark nabiegł purpurą nad aksamitnym kołnierzem palta. Wargi mu zadrżały i otworzyły się szeroko.

– Jeśli pan tylko zechce przejrzeć moje sprawozdanie – zahuczał swym tubalnym, dźwięcznym basem od krasomówczych występów – przekona się pan, że ostrzegałem ambasadę jeszcze przed trzema miesiącami, gdy wielki książę Romuald miał przyjechać do Paryża; telegrafowano stąd o mych ostrzeżeniach do policji francuskiej i…

– Ciszej! – wybuchnął pan Władimir, krzywiąc się i marszcząc. – Francuska policja nic sobie nie robiła z pana ostrzeżeń. Niech pan tak nie ryczy. O cóż panu chodzi do diabła?

Pan Verloc przeprosił tonem wyniosłej pokory za to, że tak się zapomniał. Oświadczył, iż jego głos, słynny od szeregu lat z mów na zebraniach pod wolnym niebem i na wiecach robotniczych w wielkich salach, przyczynił się niemało do ustalenia jego reputacji jako solidnego, zaufanego towarzysza. Głos wchodził więc w skład jego użyteczności. Budził zaufanie do jego zasad. „Przywódcy wysuwali mnie zawsze na mówcę w krytycznej chwili” – oświadczył Verloc z nieukrywanym zadowoleniem. Dodał, że potrafi przekrzyczeć każdy hałas, i nagle to zademonstrował.

– Proszę, niech pan mi pozwoli – rzekł.

Ze spuszczoną głową, nie podnosząc oczu, przeszedł przez pokój szybkim, ciężkim krokiem, zmierzając ku drzwiom balkonowym, i uchylił je jakby pod wpływem nieodpartego impulsu. Pan Władimir porwał się zdumiony z głębi fotela i spojrzał przez ramię Verloca; w dole, za dziedzińcem ambasady, dobry jeszcze kawał za otwartą bramą, widać było szerokie plecy policjanta, który stał bezczynnie i śledził wspaniały wózek z jakimś dzieckiem, przejeżdżający pompatycznie przez skwer.

– Policja! – rzekł Verloc bez najmniejszego wysiłku, jak gdyby szeptał; pan Władimir zaś wybuchnął śmiechem, zobaczywszy, że policjant odwrócił się na pięcie niby żgnięty z tyłu. Verloc zamknął spokojnie okno i wrócił na środek pokoju.

– Dzięki temu głosowi – rzekł, zniżywszy ton do konwersacyjnego, chrypliwego brzmienia – wierzono mi z reguły. A przy tym wiedziałem, co mówić!

Pan Władimir, poprawiając krawat, śledził Verloca w lustrze nad kominkiem.

– Nie wątpię, że pan wyuczył się na pamięć socjalistyczno-rewolucyjnego żargonu – rzekł pogardliwie. – Vox et…23 Pewno nie studiował pan nigdy łaciny, co?

– Nie – burknął pan Verloc. – Chyba tego się pan po mnie nie spodziewał. Jestem jednym z miliona. Któż zna łacinę? Zaledwie kilkuset durniów, którzy nie potrafią dbać o własną skórę.

Jeszcze przez jakieś pół minuty pan Władimir obserwował w lustrze mięsisty profil i wielką tuszę człowieka, który stał za nim. Jednocześnie zaś widział także własną twarz, okrągłą, wygoloną, różową w okolicy podbródka, o wąskich, wrażliwych ustach stworzonych do wypowiadania subtelnych dowcipów, dzięki którym stał się ulubieńcem najwyższych sfer. Wreszcie zawrócił na pięcie i ruszył przez pokój z taką stanowczością, iż nawet końce jego niebanalnego staroświeckiego krawata zdawały się jeżyć od niewysłowionych gróźb. Ruchy miał tak szybkie i dzikie, że pan Verloc, który spojrzał na niego z ukosa, zadrżał w duchu.

– Oho! Pan sobie pozwala na bezczelność – zaczął pan Władimir zdumiewająco gardłowym tonem, nie tylko nie angielskim, ale wręcz nie europejskim, co przestraszyło nawet Verloca, doświadczonego bywalca międzynarodowych zaułków. – Pan się ośmiela… Więc przemówię panu do słuchu. Nic tu z pana głosu nie przyjdzie. Nie potrzeba nam pana głosu. Potrzeba nam faktów – przerażających faktów… do jasnej cholery – dodał z opanowaną dzikością, mówiąc Verlocowi prosto w twarz.

– Nie zastraszy mnie pan swym barbarzyńskim obejściem – bronił się ochrypłym głosem pan Verloc, patrząc w dywan. W odpowiedzi na to jego interlokutor, uśmiechając się kpiąco znad zjeżonego fontazia24, przeszedł na język francuski.

– Pan się podaje za agent provocateur25. Zajęciem odpowiednim dla agent provocateur jest prowokacja. O ile wiem z informacji, które mamy o panu, przez trzy ostatnie lata nie zrobił pan nic, żeby zarobić na swój chleb.

– Nic nie zrobiłem! – wykrzyknął Verloc, nie poruszając się wcale i nie podnosząc oczu, choć jego głos drgał szczerym uczuciem. – Kilka razy zapobiegałem temu, co mogło było się stać.

– Jest w tym kraju przysłowie, które mówi, że lepiej zapobiec chorobie, niż ją leczyć – przerwał pan Władimir, rzucając się na fotel. – W gruncie rzeczy to absurd. Tutaj wiecznie czemuś zapobiegają. Ale to przysłowie jest charakterystyczne. W Anglii nie lubią energicznych środków. Niech no pan nie będzie zanadto angielski. A w tym konkretnym wypadku niech pan nie będzie głupi. Zło już tu przeniknęło. My nie chcemy zapobiegać – my chcemy leczyć.

Urwał, zwrócił się do biurka i przeglądając jakieś papiery, odezwał się już innym, rzeczowym tonem, nie patrząc na VerIoca.

– Pan wie naturalnie o międzynarodowej konferencji odbywającej się w Mediolanie?

Pan Verloc oznajmił ochrypłym głosem, że ma zwyczaj czytywać gazety. Na dalsze pytanie odpowiedź jego brzmiała, że oczywiście rozumie, co czyta. Pan Władimir, uśmiechając się z lekka do dokumentów, które przeglądał wciąż jeden za drugim, mruknął:

– O ile to nie jest po łacinie.

– Albo po chińsku – dodał niewzruszenie pan VerIoc.

– Hm. Niektóre z wynurzeń pańskich przyjaciół to bzdury równie niezrozumiałe jak chińszczyzna. – Pan Władimir odrzucił pogardliwie szary arkusz zadrukowanego papieru. – Cóż to za świstki z literami P. P. w nagłówku, ze skrzyżowanymi młotkiem, piórem i pochodnią? Cóż to znaczy, P. P.?

Pan Verloc zbliżył się do imponującego biurka.

– Przyszłość Proletariatu. To jest stowarzyszenie – wyjaśnił, stanąwszy ciężko obok fotela – w zasadzie nie tylko anarchistyczne, otwarte dla wszelkich odcieni przekonań rewolucyjnych.

– Czy pan do niego należy?

– Jestem jednym z wiceprezesów – wysapał pan Verloc, a pierwszy sekretarz ambasady podniósł głowę i spojrzał na niego.

– Więc powinien pan się wstydzić – rzekł dobitnie. – Czy pańskie stowarzyszenie nie potrafi nic innego, tylko drukować te prorocze bzdury stępionymi czcionkami na brudnym papierze… co? Dlaczego pan nie weźmie się do roboty? Proszę posłuchać. Teraz ja mam w ręku te sprawy i mówię panu wyraźnie, że będzie pan musiał na chleb zarobić. Dawne dobre czasy z epoki Stott-Wartenheima minęły. Bez pracy nie zobaczy pan ani grosza.

Pan Verloc poczuł, że nogi pod nim dziwnie osłabły. Cofnął się i wytarł głośno nos.

Był naprawdę zaskoczony i niespokojny. Rdzawe słońce londyńskie, przedarłszy się przez londyńską mgłę, rozsiewało ciepławą jasność w gabinecie sekretarza; wśród ciszy usłyszał pan Verloc słabe brzęczenie muchy na szybie – pierwszej muchy w tym roku; zwiastowało to wiosnę bardziej niezawodnie od najliczniejszej rzeszy jaskółek. Bezowocne miotanie się drobnego, energicznego organizmu dotknęło w przykry sposób grubasa, który czuł się zagrożony w swej gnuśności.

Podczas tej pauzy pan Władimir sformułował w myśli szereg negatywnych uwag dotyczących twarzy i figury pana Verloca. Ten człowiek był nadspodziewanie pospolity, opasły i bezczelnie ograniczony. Wyglądał jota w jotę jak specjalista od robót kanalizacyjnych, który przyszedł z rachunkiem. Pierwszy sekretarz ambasady nabrał specjalnego wyobrażenia o tej kategorii pracowników, czytując od czasu do czasu amerykańskie humoreski; uważał ich za wcielenie nieuctwa i podstępnej gnuśności.

A więc to był ów znakomity, zaufany tajny agent, tak dalece tajny, że w oficjalnej, półoficjalnej i poufnej korespondencji nieboszczyka barona Stott-Wartenheima określano go zawsze tylko symbolem Δ; słynny agent Δ, którego ostrzeżenia zmieniały plany i daty królewskich, cesarskich, wielkoksiążęcych podróży, a czasem były przyczyną ich zaniechania! To indywiduum! Tu pan Władimir pozwolił sobie w duchu na gwałtowny wybuch szyderczej wesołości, wywołanej po części własnym zdumieniem, które uznał za naiwne; głównie jednak rozśmieszyła go myśl o żałowanym powszechnie baronie Stott-Wartenheimie. Świętej pamięci ekscelencja, którego najwyższa łaska cesarskiego władcy narzuciła jako ambasadora kilku niechętnym ministrom spraw zagranicznych, cieszył się za życia opinią łatwowiernego pesymisty. Miał manię na punkcie rewolucji społecznej. Wyobrażał sobie, że jest dyplomatą, który ze specjalnego wyroku przeznaczenia stanie się świadkiem kresu dyplomacji i poniekąd kresu świata w straszliwym przewrocie demokratycznym. Jego prorocze i żałosne raporty były w ciągu lat przedmiotem dowcipów po różnych ministerstwach spraw zagranicznych. Mówiono, że na łożu śmierci zawołał (podczas wizyty swego cesarskiego władcy i przyjaciela): „Nieszczęsna Europo! Zepsucie twych dzieci doprowadzi cię do zguby!”. Ten Stott-Wartenheim był ofiarą pierwszego lepszego łajdackiego blagiera, jaki mu się nawinął – myślał Władimir, uśmiechając się niewyraźnie do Verloca.

– Powinien pan czcić pamięć barona Stott-Wartenheima – wykrzyknął nagle.

Spuszczona twarz Verloca wyrażała posępną udrękę i znużenie.

– Pozwoli mi pan zauważyć – rzekł – że przyszedłem tu wezwany listownym rozkazem. Dotychczas w ciągu jedenastu lat byłem tu tylko dwa razy i oczywiście nigdy o jedenastej rano. Nie jest rzeczą rozsądną wzywać mnie o tej porze. A gdyby mnie przypadkiem spostrzegli? Miałbym się z pyszna.

Pan Władimir wzruszył ramionami.

– Przestałbym być użyteczny – gorączkował się Verloc.

– To jest pańska sprawa – mruknął pan Władimir z łagodną brutalnością. – Gdy pan przestanie być użyteczny, przestaniemy się panem posługiwać. Tak. Natychmiast. Szlus. Zostanie pan… – Pierwszy sekretarz zmarszczył brwi i urwał, szukając należycie dosadnego określenia; rozjaśnił się natychmiast, błysnąwszy wspaniałą bielą zębów w kpiącym uśmiechu. – Zostanie pan wylany – wygarnął z okrucieństwem.

Raz jeszcze musiał Verloc użyć całej siły woli, aby zwalczyć uczucie omdlałości jakby spływającej po nogach, uczucie, które natchnęło ongi jakiegoś nieboraka do trafnego określenia: „dusza uciekła mi w pięty”. Pan Verloc, świadom tego uczucia, podniósł odważnie głowę.

Pan Władimir zniósł jego tępy, badawczy wzrok z najzupełniejszą pogodą.

– Czego nam teraz potrzeba, to jakiegoś krzepiącego zastrzyku dla konferencji mediolańskiej – rzekł lekko. – Debaty nad międzynarodową akcją w celu stłumienia zbrodni politycznych nie doprowadzą do niczego. Anglia ociąga się. Ten kraj ma bzika na punkcie sentymentalnego szacunku dla swobody indywidualnej. Wszystko się w człowieku gotuje na myśl, że pierwszemu lepszemu z pana przyjaciół wystarcza po prostu przebyć Kanał Angielski26, aby…

– Dzięki temu mam ich wszystkich na oku – przerwał Verloc chrypliwie.

– Byłoby znacznie rozsądniej mieć ich wszystkich pod kluczem. Anglia musi zrównać się pod tym względem z innymi krajami. Głupia bourgeoisie27 tego kraju stała się wspólniczką właśnie tych ludzi, którzy dążą do wyrzucenia jej z własnych domów, aby wyzdychała po rowach. A przecież burżuazja trzyma jeszcze w ręku siłę polityczną; gdybyż miała dość rozsądku, aby użyć jej dla swej obrony. Pan zgodzi się chyba z tym, że klasy średnie są głupie?

Pan Verloc przytwierdził ochrypłym głosem:

– O tak.

– Ci ludzie pozbawieni są wyobraźni. Zaślepia ich idiotyczna próżność. Trzeba koniecznie napędzić im teraz porządnego stracha. Oto chwila stosowna do puszczenia w ruch pańskich przyjaciół. Wezwałem tu pana, bo chcę przedstawić panu swój plan.

I pan Władimir wyniosłym tonem zaczął rozwijać swój projekt z pogardliwą łaskawością, zdradzając tak wielką nieznajomość istotnych celów, pojęć i metod świata rewolucyjnego, że Verloc zdumiał się w duchu. Pierwszy sekretarz nie odróżniał skutków od przyczyn w sposób niedopuszczalny; mieszał najwybitniejszych propagatorów idei z impulsywnymi zamachowcami; sądził, że organizacja istnieje tam, gdzie z natury rzeczy istnieć nie mogła; mówił o socjalistycznej partii rewolucyjnej to jak o znakomicie zorganizowanej armii, posłusznej na skinienie wodzów, to znów jak o luźnej grupie zbójeckich straceńców obozujących w górskim wąwozie. Pan Verloc otworzył raz usta, aby zaprzeczyć, ale wstrzymało go podniesienie dużej, kształtnej, białej ręki. Wkrótce ogarnął go taki strach, że nie usiłował nawet protestować. Słuchał zastygły w lęku, co wyglądało na bezruch wytężonej uwagi.

– Chodzi o szereg gwałtów – ciągnął spokojnie pan Władimir – nie tylko obmyślonych, ale i wykonanych tu, w Anglii; w innym wypadku nie przydadzą się na nic, nie sprawią wrażenia. Pana przyjaciele mogliby podpalić pół kontynentu, a nie zjednaliby wcale tutejszej opinii publicznej do wprowadzenia powszechnych praw represyjnych. Anglicy nie widzą dalej niż koniec swego nosa.

Pan Verloc odchrząknął, ale odwaga zawiodła go i nic nie powiedział.

– Takie zamachy nie potrzebują być szczególnie krwawe – ciągnął pan Władimir, jakby wygłaszając naukowy odczyt – ale muszą wzbudzić dostateczny lęk… muszą wywrzeć swój skutek. Ich ofiarą mogłyby paść na przykład budynki. Co jest obecnie największym fetyszem całej bourgeoisie, panie Verloc, no?

Pan Verloc rozłożył ręce i wzruszył lekko ramionami.

– Pan jest za leniwy, aby myśleć – objaśnił ten gest pan Władimir. – Niech pan uważa na to, co mówię. Fetyszem dnia dzisiejszego nie jest ani królewski majestat, ani religia. Trzeba więc zostawić w spokoju pałace i kościoły. Rozumie pan, o co mi chodzi, panie Verloc?

Pan Verloc dał ujście swemu przerażeniu i wzgardzie, imając się żartobliwego tonu:

– Świetnie. A co by pan powiedział o ambasadach? Szereg zamachów na różne ambasady – zaczął, ale nie mógł wytrzymać chłodnego, czujnego wzroku pana Władimira.

1
...
...
8

Бесплатно

3.83 
(6 оценок)

Читать книгу: «Tajny agent»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно