Читать бесплатно книгу «Nostromo» Джозефа Конрада полностью онлайн — MyBook

– Chodźmy na pokład – rzekła. – Tam będę mogła powiedzieć, o co chciałabym prosić.

Olbrzymia flaga narodowa Costaguany, na której skośnie łączyły się barwy żółta i czerwona, a pośrodku widniały dwie zielone palmy, kołysała się gnuśnie u szczytu głównego masztu „Junony”. Mnóstwo ogni sztucznych, które puszczano na wybrzeżu ku czci prezydenta, zapalało się z tajemniczym trzaskiem. Od czasu do czasu jakaś rakieta, wzbijająca się w górę niedostrzegalnie, pękała nad głowami, pozostawiając na świetlistym niebie wyprysk dymu. Tłumy ludzi zgromadziły się między bramami miejskimi a portem, pod pękami różnobarwnych chorągwi trzepoczących na wysokich masztach. Niekiedy dolatywały znienacka stłumione dźwięki muzyki wojskowej, a z oddali rozlegały się odgłosy wystrzałów. U skraju pomostu garstka obdartych Murzynów strzelała raz za razem z małej żelaznej armatki. Cienka smuga kurzu szarzała nieruchomo w blaskach słońca.

Pod płóciennym daszkiem rozpostartym nad pokładem don Vincente Ribiera postąpił kilka kroków, wspierając się na ramieniu señora Avellanosa. Dokoła niego utworzyło się wielkie koło, w którym zwracał się w tę i ową stronę przygasły uśmiech jego ciemnych warg i ślepnący połysk jego okularów. Nieoficjalne zebranie, które urządzono na pokładzie „Junony”, żeby dać prezydentowi-dyktatorowi sposobność do poufnego porozumienia się ze swymi najwybitniejszymi stronnikami w Sulaco, dobiegało do końca. Generał Montero, przykrywszy swą łysą głowę kapeluszem z kogucimi piórami, siedział nieruchomo, oparłszy potężne dłonie w ogromnych rękawicach na rękojeści szabli sterczącej prostopadle między jego kolanami. Biały pióropusz, miedziane zabarwienie szerokiej twarzy, błękitnawa czerń wąsów pod zakrzywionym dziobem, mnóstwo pozłoty na piersi i rękawach, wysokie, połyskliwe buty z olbrzymimi ostrogami, rozdęte nozdrza, idiotyczny, a zarazem władczy wyraz oczu u tego przesławnego zwycięzcy znad Rio Seco – wszystko to raziło czymś złowieszczym i niewiarygodnym. Była w nim przesada jakiejś okrutnej karykatury, niedorzeczność uroczystej maskarady, krwiożercza groteskowość wojennego bożyszcza Azteków133, które przystrojone po europejsku oczekuje czołobitności swych czcicieli. Don José podszedł dyplomatycznie do tego złowrogiego i nieodgadnionego zwiastuna, zaś pani Gould odwróciła od niego swe zapatrzone oczy.

Charles Gould, który zbliżył się, by pożegnać się z sir Johnem, słyszał, jak ten powiedział, pochylając się ku ręce jego żony:

– Na pewno. Przecież chodzi o pani protegowanego! Nie ma najmniejszej trudności. Będzie załatwione!

Don José Avellanos, powracając z Gouldami do brzegu w tej samej łodzi, był bardzo milczący. Dość długo również nie otwierał ust, siedząc w powozie Gouldów. Muły dreptały powoli wśród wyciągniętych rąk żebraków, którzy tego dnia opuścili gromadnie przedsionki kościołów. Charles Gould zajął miejsce na tylnym siedzeniu i rozglądał się po równinie. Z zielonych gałęzi, z trzciny, z obrzynków drzewnych, pokrytych płachtami zgrzebnego płótna, pobudowano mnóstwo bud, w których sprzedawano dulces134, owoce i cygara. Kobiety indiańskie, przykucnąwszy na matach, warzyły nad żarem strawę w czarnych glinianych garnkach lub gotowały wodę na mate135, którą polecały wieśniakom miękkimi, pieściwymi głosami. Wytyczono teren wyścigowy dla vaqueros. Gęsty tłum ludzi tłoczył się dokoła ogromnego, skleconego naprędce budynku, który wyglądał jak namiot cyrkowy przykryty stożkowatą, słomianą strzechą. Dolatywały z niego przenikliwe dźwięki strun harfy i ostre brzęczenie gitar pomieszane z posępnym dudnieniem indiańskiego gombo, tętniącego rytmicznie wśród przeraźliwych pokrzykiwań tancerzy.

Charles Gould odezwał się:

– Cała ta połać ziemi należy obecnie do Towarzystwa Kolejowego. Nie będzie tu już zabaw ludowych.

Pani Gould myślała o tym z przykrością. Opowiedziała przy tej sposobności, jak dopiero co udało się jej otrzymać przyrzeczenie od sir Johna, że dom zajmowany przez Giorgia Violę pozostanie nienaruszony. Nie mogła nigdy pojąć, dlaczego inżynier mierniczy wciąż napomykał o potrzebie zburzenia tego starego domostwa. Przecież nie stało ono na drodze planowanego odgałęzienia linii kolejowej.

Kazała zatrzymać powóz przed drzwiami, by uspokoić od razu starego genueńczyka, który wyszedł z domu, nie nakrywszy głowy, i stanął u stopnia powozu. Mówiła do niego po włosku, on zaś dziękował ze spokojną godnością. Stary Garibaldino był jej serdecznie wdzięczny za ocalenie dachu nad głową jego żony i dzieci. Był już za stary, by znów zaczynać tułaczkę.

– A czy to na zawsze, signora? – zapytał.

– Na tak długo, jak panu się podoba.

– Bene136. Trzeba zatem będzie pomyśleć o nazwaniu tego miejsca. Dotychczas nie było warto.

Zaśmiał się szorstko, a zmarszczki zbiegły się mu dokoła oczu.

– Zabiorę się jutro do namalowania napisu.

– A jakże będzie on brzmiał, Giorgio?

– Albergo d'Italia Una137 – odparł stary Garibaldino, odwracając na chwilę oczy. – Raczej na pamiątkę tych, którzy już nie żyją – dodał – niż kraju, ukradzionego podstępnie nam, żołnierzom wolności, przez przeklęty piemoncki pomiot królów i ministrów.

Pani Gould uśmiechnęła się z lekka i wychyliwszy się nieco, zaczęła go wypytywać o żonę i dzieci. Wysłał je tego dnia do miasta. Padrona była zdrowsza; dziękuje bardzo signorze za pamięć.

Mijali ich ludzie dwójkami, trójkami i całymi gromadami, szli mężczyźni i kobiety w otoczeniu hasających dzieci. Jeździec na siwej klaczy, uchyliwszy kapelusza w stronę powozu, skąd odpowiedziano mu uśmiechami i przyjaznymi skinieniami, przystanął spokojnie w cieniu domu. Stary Viola, widocznie bardzo zadowolony z zasłyszanych przed chwilą nowin, przerwał rozmowę z gośćmi, by powiedzieć mu pośpiesznie, iż dzięki łaskawości angielskiej signory dom jego jest ocalony na tak długo, jak mu to będzie dogadzało. Jeździec słuchał go uważnie, ale nie rzekł ani słowa.

Gdy powóz ruszał z miejsca, zdjął znowu kapelusz, szare sombrero, ozdobione srebrnym sznurem i chwostami. Ogromne srebrne guzy przy suto wyszywanym, skórzanym kaftanie, rzędy drobnych, srebrnych guziczków wzdłuż szwów spodni, śnieżna bielizna, jedwabny pas z haftowanymi końcami, srebrne blaszki na siodle i uprzęży – wszystko to świadczyło o nieskazitelnym stylu słynnego capataza de cargadores, marynarza z Morza Śródziemnego, który przyćmiewał swym przepychem wszystkich dziarskich, młodych rancheros z Campo, wystrojonych od wielkiego święta.

– To dla mnie wielka rzecz – mruknął stary Giorgio, wciąż jeszcze myśląc o domu, bowiem uprzykrzyła się mu już włóczęga. – Signora mówiła o mnie z Anglikiem.

– Z tym starym, co ma tyle pieniędzy, że może zapłacić za kolej? Za godzinę już go tu nie będzie – wtrącił Nostromo niedbale. – No, buon viaggio138. Pilnowałem jego kości od przełęczy Entrada poprzez równinę aż do Sulaco, jak gdyby był moim ojcem.

Stary Giorgio tylko potrząsnął głową z roztargnieniem. Nostromo wskazał palcem na powóz Gouldów, który zbliżał się już do zarośniętej chwastami bramy w starym murze miejskim, wyglądającej, jakby ją obwieszono barwnymi matami.

– A nocami siadywałem z rewolwerem w magazynie Towarzystwa, strzegąc stosów srebra tego drugiego Anglika, jak gdyby było moje.

Viola nie wychodził z zadumy.

– To dla mnie wielka rzecz – zamamrotał znów jakby do siebie.

– Na pewno – potwierdził wspaniały capataz de cargadores. – Słuchaj no, vecchio, idź do domu i przynieś mi cygaro. Ale nie szukaj go w mojej izbie, bo tam nic nie znajdziesz.

Viola poszedł do kawiarni, skąd powrócił natychmiast, wciąż jeszcze pogrążony w myślach. Podał mu cygaro i mruknął pod wąsem:

– Dzieci rosną, a dziewczęta też! Dziewczęta! – Westchnął i umilkł.

– Co, tylko jedno? – odezwał się Nostromo, spoglądając na niedomyślnego starca z wyrazem komicznej wymówki. – Niech będzie – dodał niedbale – trzeba poprzestać na jednym, gdy nie ma drugiego.

Zapalił cygaro i upuścił bezwiednie zapałkę z palców. Giorgio Viola podniósł oczy i powiedział nagle:

– Gdyby mój syn żył, byłby już takim przystojnym młodzieńcem, jak ty, Gian' Battista.

– Co? Twój syn? Masz rację, ojcze. Byłby mężczyzną, co się zowie, gdyby był podobny do mnie.

Zawrócił z wolna konia i poczłapał między budy, zatrzymując co chwila swą klacz bądź to wśród dzieci, bądź też wśród gromadek ludzi z dalekiego Campo, którzy spoglądali za nim z uwielbieniem. Robotnicy portowi Towarzystwa pozdrawiali go z daleka. Wśród pochwalnych szmerów i niskich ukłonów, ścigany zazdrosnymi spojrzeniami, capataz de cargadores podążał ku wielkiemu budynkowi przypominającemu cyrk. Ścisk zwiększał się, donośniej brząkały gitary. Inni mężczyźni siedzieli nieruchomo na koniach, paląc spokojnie cygara nad głowami tłumu, który wirował i tłoczył się przed budynkiem o stożkowatym dachu. Dolatywały stamtąd szurgania i przytupywania nóg w takt muzyki tanecznej, która skwierczała i tętniła jakimś udręczonym rytmem, przytłaczanym przeciągłym, straszliwym, głuchym pomrukiem gomba. Barbarzyński, gromki dźwięk tego wielkiego bębna, który przyprawia tłumy o szaleństwo i którego nawet Europejczyk nie może słuchać bez jakiegoś dziwnego wrażenia, zdawał się wabić Nostroma ku swemu źródłu. Tymczasem jakiś człowiek, odziany w wyszarzałe i podarte poncho, zeskoczył ze strzemion i rozpychając tłum łokciami na prawo i na lewo, zaczął usilnie prosić „jego wielmożność” o zatrudnienie w porcie. Skomlał, ofiarując señorowi capatazowi połowę swej dziennej płacy za dopuszczenie go do buńczucznego bractwa cargadores. Zapewniał, że gotów jest poprzestać na drugiej połowie. Ale prawa ręka kapitana Mitchella – „nieoceniony w naszej pracy i bezwarunkowo nieprzekupny człowiek” – spojrzał krytycznie na obszarpanego mozo i potrząsnął przecząco głową, nie wyrzekłszy ani słowa wśród wzmagającego się zgiełku.

Mozo zeszedł mu z drogi, lecz oddaliwszy się nieco od Nostroma, zaczął go przedrzeźniać. Z drzwi sali tanecznej wychodzili mężczyźni i kobiety, zataczając się, ociekając potem, drżąc na całym ciele. Zdyszani, z osłupiałymi oczyma i rozchylonymi ustami, opierali się o ściany budynku, w którym wśród nieustannych grzmotów bębna rzępoliły z szaleńczym uniesieniem harfy i gitary. Klaskały setki rąk, słychać było piski, które naraz przycichały, po czym rozlegał się śpiewany zgodnym chórem refren pieśni miłosnej o tęsknej nucie. Czerwony kwiat, rzucony celnie przez kogoś z tłumu, musnął policzek świetnego capataza.

Zręcznym ruchem uchwycił go w locie, lecz przez jakiś czas nie odwracał głowy. Kiedy wreszcie raczył się obejrzeć, zobaczył, iż tłum rozstępuje się przed śliczną morenitą139, z włosami spiętymi małym, złotym grzebykiem. Szła ku niemu wolnym przejściem.

Jej szyja i ramiona wynurzały się, nagie i pulchne, ze śnieżnobiałej bluzki. Niebieska wełniana spódnica, obfita z przodu, wąska na biodrach i obcisła od tyłu, uwydatniała jej wyzywający chód. Podeszła i położyła rękę na karku klaczy, rzucając z ukosa lękliwe i zalotne spojrzenie.

– Querido140 – zaszczebiotała pieszczotliwie – dlaczego udajesz, że mnie nie widzisz, kiedy cię spotykam na ulicy?

– Bo cię już nie kocham – odparł Nostromo spokojnie po chwili namysłu.

Dłoń spoczywająca na karku klaczy drgnęła nagle. Morenita pochyliła głowę pod spojrzeniami tłumu, który otaczał wielkim kołem wielkodusznego, straszliwego i niestałego capataza de cargadores i jego dziewczynę.

Nostromo zerknął w dół i zobaczył, że łzy zaczynają ściekać po jej twarzy.

– A więc to tak, mój najmilszy! – szepnęła. – Czy to prawda?

– Nie – rzekł Nostromo, rozglądając się niedbale. – To kłamstwo. Kocham cię tak samo jak dawniej.

– A czy to prawda? – zaszczebiotała radośnie, mając jeszcze policzki wilgotne od łez.

– Prawda!

– Prawda, jak ci życie miłe?

– Tak jest. Ale nie zmuszaj mnie, abym przysięgał przed Madonną, która stoi w twoim pokoju. – I capataz uśmiechnął się lekko, odpowiadając na wyszczerzone w uśmiechach zęby tłumu.

Zaczęła się przymilać, śliczna, nieco niespokojna.

– Nie, nie będę cię zmuszała. Poznam po twoich oczach, czy mnie kochasz. – Położyła mu rękę na kolanie. – Dlaczego tak drżysz? Czy z miłości? – mówiła dalej wśród rozlegających się nieustannie grzmotów gombo. – Ale jeżeli tak ją kochasz, to powinieneś dać swojej Paquicie oprawny w złoto różaniec, żeby go zawiesiła na szyi swej Madonny.

– Nie – odparł Nostromo, spoglądając w jej podniesione, proszące oczy, które nagle osłupiały ze zdumienia.

– Nie? Cóż więc raczy mi dać wielmożny pan przy dzisiejszej fieście, żebym nie potrzebowała wstydzić się przed ludźmi? – zapytała gniewnie.

– Nie potrzebujesz się wstydzić, że raz nie dostałaś nic od swego kochanka.

– Prawda! To wstyd dla wielmożnego pana, mojego biednego kochanka – rzuciła szyderczo.

Śmiano się z jej gniewu, z jej przycinka. Co za zuchwała żmijka! Świadkowie tego widowiska przywoływali śpiesznie innych. Krąg dokoła siwej klaczy powoli zacieśniał się.

Dziewczyna odstąpiła na krok, urągając szyderczym spojrzeniom, po czym przypadła znów do strzemienia i wspięła się na palcach, zwracając do Nostroma wzburzoną twarz i pałające oczy.

– Juanie – syknęła – mogłabym cię pchnąć nożem w serce!

Straszliwy capataz de cargadores, któremu wielkoduszna niedbałość nie pozwalała ukrywać się ze swymi miłostkami, objął ją ramieniem za szyję i ucałował jej rozedrgane usta. Dokoła rozległ się szmer.

– Noża! – huknął w tłum, trzymając ją mocno za ramię.

Dokoła niego błysnęło naraz ze dwadzieścia ostrzy. Jakiś młodzieniec w odświętnym stroju podbiegł ku niemu, podał mu nóż i odskoczył znowu w tłum, wielce zadowolony ze siebie. Nostromo nawet nie spojrzał na niego.

– Stań na mojej nodze! – rozkazał dziewczynie, która nagle poskromiona, wskoczyła lekko. Kiedy zaś miał ją już przy sobie, objął ją wpół i przybliżywszy jej twarz do swojej, wcisnął nóż w jej drobną rękę.

– Nie, morenita, nie zawstydzisz mnie! – przemówił. – Dostaniesz podarek ode mnie! I żeby wszyscy wiedzieli, kto jest dziś twoim kochankiem, pozwalam ci poodcinać wszystkie srebrne guziki od mojego kaftana.

Dowcipny ten pomysł przyjęto burzą śmiechów i oklasków. Ostrze noża migało w rękach dziewczyny, a jeździec podzwaniał niedbale srebrnymi guzami, które spadały do jego dłoni. Z pełnymi garściami ześlizgnęła się wreszcie przy jego pomocy na ziemię. Poszeptała z nim jeszcze namiętnie, po czym znikła wśród ciżby.

Tłum się rozpierzchł, zaś dostojny capataz de cargadores, nieoceniony człowiek, wypróbowany i wierny Nostromo, marynarz z Morza Śródziemnego, który zabłąkał się na ląd, by szukać szczęścia w Costaguanie, poczłapał z wolna ku przystani. „Junona” zataczała właśnie krąg. Kiedy zaś Nostromo osadzał konia, by się jej przyjrzeć, podciągnięto chorągiew na zaimprowizowanym maszcie, który ustawiono na szczycie starego, na wpół zburzonego fortu u wejścia do portu. Wysłano tam pośpiesznie z koszar pół baterii dział polowych, żeby przepisową salwą pożegnały prezydenta-dyktatora i ministra spraw wojskowych. Gdy parowiec mijał cieśninę, spóźniona salwa dała znać, iż pierwsze oficjalna wizyta don Vincenta Ribiery w Sulaco dobiegła końca. Dla kapitana Mitchella był to koniec kolejnego „dziejowego zdarzenia”. Ponowne odwiedziny, które „nadzieję uczciwych ludzi” sprowadziły w półtora roku później znów do Sulaco, nie miały już charakteru urzędowego. Tułając się po wertepach górskich, prezydent uciekał po przegranej bitwie na kulawym mule i byłby zginął haniebną śmiercią z rąk motłochu, gdyby go nie ocalił Nostromo. Było to zupełnie odmienne zdarzenie, o którym kapitan Mitchell powiadał:

– Ależ to historia, panie! Co to za historia! A mój Nostromo, wie pan, brał w tym udział. Ten człowiek tworzy historię, panie!

Ale po tym wypadku, tak chlubnym dla Nostroma, nastąpił natychmiast inny, którego kapitan Mitchell nie mógł zaliczyć ani do „historii”, ani też do „pomyłek”. Toteż znalazł na jego określenie inne słowo:

– Panie – mawiał później – to nie był błąd. To było fatalne zrządzenie losu. Po prostu nieszczęście! A mój biedny chłopak był w samym środku, w samym środku! Fatalne zrządzenie losu… i moim zdaniem od tej pory już nigdy nie był tym samym człowiekiem.

Бесплатно

3.29 
(7 оценок)

Читать книгу: «Nostromo»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно