Читать бесплатно книгу «Wiedźma» Bolesław Leśmian полностью онлайн — MyBook
image
cover

Stanął pod brzozą, nad brzegiem wartkiego jeszcze od spodu strumienia, na którym cienkie skrzepy lodu, podważanego zgłuchłym chlupotem usilnych fal, to czerniały, to srebrniały w księżycu.

Sękaty cień pnia brzozowego wkroczył mu na piersi i na twarz, przekreślając jedno oko przyjemnym pasmem niedokuczliwego mroku.

Wiedźma, czy to swym polotem zbytnio zajęta, czy też w otchłanie ponad sobą wpatrzona, nie dostrzegła go dotąd, a może dostrzec nie chciała.

Krążyła teraz ponad nim – dookoła strumienia, niby jastrząb żeru szukający.

Warkocz jej furkotał w powietrzu, niby tkanica żywa, która nie może swych włókien rozwianych pozbierać i w kształt jeden zgromadzić.

Krążąc nieustannie, utkwiła nagle w miejscu i na oślep spadając ku strumieniowi, osiadła w oka mgnieniu na śniegu, niby polatucha5 nocna, własnej potworności nieświadoma.

Jej zesztywniała koszula skrzyła się wzorzyście diamentowymi pstrocinami czepliwego szronu, a łopata, zgęstniałym mrozem suto omszona, jaśniała niby berło z matowego srebra wykute i zgoła nierzeczywiste…

Wójt poczuł z bliska to zakazane a niechlujne życie, które w zdyszanej wiedźmie zatrzepotało się nagle, jak kokosza w ciemnym kurniku.

Podskoczył ku niej skwapliwie i dłonią wprawną ułapił co prędzej za gardło, które mu w rękach zwęziło się i wydłużyło jednocześnie.

– Poczekaj no, psiawełno! – zawołał, do oczu jej zazierając. – Wytataruję ci skórę za tę twoją jazdę bezwstydną po niebie!

Wiedźma nic na to nie odrzekła, jeno schwytane gardło w rękach mu nieco dla własnej wygody poprawiła.

– Czyś wody święconej w gębę nabrała, że milczysz jak niemowa przed trybunałem? – zawołał znowu wójt, wypuszczając gardło i przenosząc dłoń bezpośrednio na kark baby. – A może siły w sobie ciułasz, aby znowu upowietrzyć i sprzed nosa mi pierzchnąć niespodzianie? Jakem wójt, na tej tu brzozie cię obwieszę, zanim pomyślę, co mam dalej z tobą czynić!

– Zabij mnie – szepnęła wiedźma głosem ochrypłym – ale pozwól pierwej łykiem gorzałki śmierć przedwczesną poprzedzić.

Na wspomnienie gorzałki wójt złagodniał i językiem cmoknął tak, jakby chciał przy tym korek z odwróconej stosownie butelczyny uderzeniem dłoni wyłuskać.

– Gorzałki nie zabraniam, bo ani to w mojej mocy wójtowskiej, ani w moich zamiarach ludzkich – rzekł, poważniejąc. – Śmierć bywa przedwczesna, ale gorzałka – nigdy. Dziwno mi jeno, że ci się łba upartego takie wybryki czortowskie trzymają, chociaż starość już kości twoje pogruchotała, a skórę zwijać zaczęła, jak płótno, z którym się w drogę daleką wybiera.

– Choć lat trzysta, ale dusza ognista! – odrzekła przebiegle baba i podała nagle wójtowi butelczynę najprawdziwszej gorzałki, która się w jej ręku ni stąd, ni zowąd ukazała.

– Co mam na myśli, to i na języku, a co na języku, to i w dłoni – dodała, podrygiem ręki przymuszając ponętną butelczynę do krygowania się i do tańca, jak czasem matka niemowlę dla tym lepszego okazania jego urody przymusza.

Wójt zastanowił się nad tym, skąd się tak nagle wzięła mizdrząca się doń wymownie butelczyna, i w pierwszej chwili oglądał ją z niedowierzaniem i z przykrym uczuciem narzuconej sobie samemu niechęci. Lecz wkrótce usunął na bok wszelkie podejrzenia i pokonał uciążliwą niechęć ze względu na mróz, który tak się w nim panoszył i tężył, jakby chciał mu kości spaczyć i na miał utrzeć bezlitośnie.

Wyciągnął tedy dłoń po butelczynę, a choć była niewielka, oburącz ją do ust przypiął i głowę w tył dalej, niż tego butelczyna wymagała, odrzuciwszy, wysączył zawartość do dna pierwej, niźli z ostatnią kroplą wyczuł próżnię szklannego6 a obojętnego już wnętrza.

Nie domyślił się wójt, że wiedźma zaprawiła gorzałkę lubczykiem, który do miłości zniewala, i duryjem, który do szału podnieca. Czuł jeno, że dobroczynny upał wypitego trunku zagrzewa mu gościnne kryjówki zziębłych wnętrzności i zagarnia coraz szersze i dalsze okolice.

Otarł wąsy dłonią i chuchnął dla smaku zroszonymi cenną wilgocią wargami.

Wiedźma milcząc, patrzyła mu w oczy i, zda się, badała, czy lubczyk i duryj podziałały już należycie.

Podziałał snadź7 i jeden, i drugi, wspólnymi siłami gotując wójtowi niespodziankę, którą by nawet karą czyśćcową zastąpić wolał, gdyby mu wybór dano zawczasu.

[Brak kilku kart rękopisu]

I wójt pięścią żarliwie zwartą grzmotnął się w piersi, jakby właśnie w ziemię grzeszną, o której wspomniał, uderzył.

Pogmatwały się w nim wszystkie, jakiekolwiek miał w długoletnim posiadaniu, uczucia i myśli.

Zdawało mu się, że wśród tych obszarów śnieżnych pozbawiono go nagle urzędu, odarto ze czci i ogołocono z powagi, bez której czuł się jak bez głowy na karku. Stratę powagi odczuł najdotkliwiej, bo wraz z nią opuściła go zdolność należytego obcowania z własną duszą i służbistego górowania ponad zwykłym poziomem zdarzeń i wypadków.

Próbował samego siebie odpowiednim rozkazem pohamować, ale nie mógł, wiedząc z góry, że żaden, nawet wójtowski, rozkaz lub pogróżka nie powściągnie go od niezwalczonej pokusy.

W twarzy jego było coś z owej osamotniałej pustki pozbytego wskazówek zegara, który na próżno nałogowym ruchem sprężyn usiłuje odmierzać dawny ład posłusznych mu niegdyś, a nagle zatraconych godzin.

Starał się przydać tej twarzy urzędowy wyraz bezosobistego zastanowienia w tej nadziei, iż z niezawodną pomocą tego wyrazu uda mu się własną duszę do porządku powołać, ale dusza z tym wyrazem nie chciała się spokrewnić i przebywała nadal w swym grzechu.

I była chwila, że twarz wójta pokryła się śmiertelną bladością.

Przestał być wójtem.

Wiedźma obrzuciła go wzrokiem domyślnym i niespokojnym.

– O czym tak sumujesz, że liczko ci osowiało i pobladło, jakbyś chciał tą bladością chatę własną pobielić? Wróć do siebie i nie lękaj się onego powrotu, bo zastaniesz duszę na miejscu, a ciało – na oskrzydleniu.

– Nie mam do czego i do kogo z mej nieprzytomności powracać – rzekł wójt posępnie. – Anim ja człek Boży, ani wójt, ani gospodarz, jeno stworzenie bezimienne, które z lękiem i zgrozą nazwy własnej od kogoś wyczekuje.

– Przyzwyczaj się do myśli, żeś mój, i myśli tej w sobie nie unikaj – odparła wiedźma. – Unikając siebie, Boga ominiesz, że od niechcenia Imię Jego wspomnę na śniegu dla samej białości obojga.

Boga wspomniała! – pomyślał z ulgą w sercu wójt i spojrzał na śnieg, że to właśnie z tego śniegu wspomnienie owo wyszło.

– Biało tu, biało, jakby się w każdym oku łabędź inny napuszył, lewy – w lewym, a prawy – w prawym – szepnęła wiedźma. – Ot, obydwa te łabędzie oddałabym za to, aby się z tobą w czerwonym ogrodzie u samej czerwieni spotkać!

– A dalekoż ów ogród czerwony? – spytał ciekawie wójt.

– Nie ma go wcale – odparła wiedźma – ale chce się, aby przynajmniej na chwilę w rozmowie naszej poistniał.

– A chce się – zgodził się wójt, dziwiąc się temu chceniu.

Wydało mu się, że ogród czerwony poistniał właśnie w jego oczach i znikł, strzępami cudacznej czerwieni osypując się w mrok nocny.

– Mróz mi w kościach trzeszczy, jak w płocie chruścianym – rzekł po chwili, dłońmi siebie po ramionach na krzyż uderzając.

– Tańcem cię zagrzeję – pochwyciła starucha, obejmując go wpół do tańca.

– Gdzież mi tam teraz do tańca! – drożył się wójt i wzbraniał wstydliwie. – Nie wójtowskie to zajęcie i osobie mojej nie przystoi.

– Nie zarzekaj się tańca, póki weń nogami nie utrafisz! – upierała się baba, obskakując wójta dokoła.

Wójt chronił się jeszcze natarczywym umizgom wiedźmy i odwracał się do niej tyłem w chwili, gdy właśnie, przytupując nogami, do pląsów go zachęcała.

Wszakże opór wójta słabnął, bo czar, który szedł nań od staruchy, zwiększył się jeszcze, gdy ujrzał, jak się jej nogi do tańca rwą, niby dwa psy, z łańcucha spuszczone.

Struchlał jeno na myśl, że resztę swej powagi durnym pląsem po obszarach śniegu rozsieje. Zdawało mu się, że na widok tego pląsu Rany Boskie w białym śniegu się pootwierają, aby mu przypomnieć, że od nich swój rodowód ma, a wbrew temu rodowodowi w objęciach rozpląsanej wiedźmy ducha człowieczego pogrzebał.

Lecz zgroza wójta pierzchła w oka mgnieniu, gdy wiedźma, wpół go ująwszy, warkoczem swym otuliła, aby tym płaszczem osłonić wszelką zgrozę i obawę.

Lubczyk serce mu zmiękczył, a duryj uderzył do głowy i tak się tam zakotłował, że jednocześnie i nogi pod wójtem zakotłowały się skocznie, zdradzając niedołężną nieco, bo zgoła przygodną ochotę do nie znanego im tańca.

Pewno już tańczę… – pomyślał z niepokojem i stwierdził, że przebiera nogami, jakby na wyprzódki lewą nogą prawej umykał.

Splunął więc tylko na stronę dla zaznaczenia pierwotnego względem tańca stanowiska – i zawirował po śniegu, starając się na chybił-trafił pogodzić swe gwałtowne poskoki z rozszalałymi podrygami wiedźmy.

Wbrew oczekiwaniu pląsał lekko i wprawnie, podniecany siłą tajemną, która w tej chwili wyłącznie niemal poruszaniem nóg jego była pracowicie zajęta.

Zdawało mu się, że nie tylko on na tych polach śnieżnych, lecz i pola śnieżne pod nim tańczą, wirując i poskakując, i uderzając o jego stopy pierwej, niż się tego spodziewał.

Wirował po powierzchni śniegu, nie zapadając się w jego puchy i nie nadłamując kruchej powłoki szronistego opancerzenia, bo wiedźma niosła go zwiewnie, odskakując od śniegu z radosnymi okrzykami, jak gęś, gdy z wielkim hałasem do niskiego lotu się zrywa.

Warkocz jej furkotał, niby latawiec, wichrem szarpany, a srebrna od mrozu łopata biegła przodem w rozszalałym galopie, równając zawczasu wydymiska śniegowe i zasypując jary, błękitnym cieniem dymiące.

– Dyszysz? – szepnęła wiedźma, porywając wójta w niespodzianą dlań stronę świata, dokąd ją zachcianka taneczna nagle skierowała.

– Dyszę – odszepnął wójt, uzręczniając się do nowego poskoku w powietrzu, którego od śniegu nie odróżniał, gdyż wespół ze śniegiem bielało mu w oczach, tańcem obłąkanych.

– Tańcz, póki sił! – zawołała wiedźma, tuląc go do siebie.

– Często tak tańczysz? – spytał wójt i czyniąc po raz pierwszy w życiu nie znany mu dotąd piruet, zdziwił się, że przyszedł mu z taką łatwością.

– Jak się zdarzy – odparła wiedźma niedbale.

Бесплатно

0 
(0 оценок)

Читать книгу: «Wiedźma»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно