…Ze smutkiem od kilku lat uważam, że na świecie jest coraz mniej dobrych subiektów i rozumnych polityków, bo wszyscy stosują się do mody. Skromny subiekt co kwartał ubiera się w spodnie nowego fasonu, w coraz dziwniejszy kapelusz i coraz inaczej wykładany kołnierzyk. Podobnież dzisiejsi politycy co kwartał zmieniają wiarę: onegdaj wierzyli w Bismarcka, wczoraj w Gambettę, a dziś w Beaconsfielda60, który niedawno był Żydkiem.
Już widać zapomniano, że w sklepie nie można stroić się w modne kołnierzyki, tylko je sprzedawać, bo w przeciwnym razie gościom zabraknie towaru, a sklepowi gości. Zaś polityki nie należy opierać na szczęśliwych osobach, tylko na wielkich dynastiach. Metternich61 był taki sławny jak Bismarck, a Palmerston62 sławniejszy od Beaconsfielda i – któż dziś o nich pamięta? Tymczasem ród Bonapartych trząsł Europą za Napoleona I, potem za Napoleona III, a i dzisiaj, choć niektórzy nazywają go bankrutem, wpływa na losy Francji przez wierne swoje sługi, MacMahona i Ducrota.
Zobaczycie, co jeszcze zrobi Napoleonek IV63, który po cichu uczy się sztuki wojennej u Anglików! Ale o to mniejsza. W tej bowiem pisaninie chcę mówić nie o Bonapartym, ale o sobie, ażeby wiedziano, jakim sposobem tworzyli się dobrzy subiekci i choć nie uczeni, ale rozsądni politycy. Do takiego interesu nie trzeba akademii, lecz przykładu – w domu i w sklepie.
Ojciec mój był za młodu żołnierzem, a na starość woźnym w Komisji Spraw Wewnętrznych64. Trzymał się prosto jak sztaba, miał nieduże faworyty65 i wąs do góry; szyję okręcał czarną chustką i nosił srebrny kolczyk w uchu.
Mieszkaliśmy na Starym Mieście z ciotką, która urzędnikom prała i łatała bieliznę. Mieliśmy na czwartym piętrze dwa pokoiki, gdzie niewiele było dostatków, ale dużo radości, przynajmniej dla mnie. W naszej izdebce najokazalszym sprzętem był stół, na którym ojciec powróciwszy z biura kleił koperty; u ciotki zaś pierwsze miejsce zajmowała balia. Pamiętam, że w pogodne dnie puszczałem na ulicy latawce, a w razie słoty wydmuchiwałem w izbie bańki mydlane.
Na ścianach u ciotki wisieli sami święci; ale jakkolwiek było ich sporo, nie dorównali jednak liczbą Napoleonom, którymi ojciec przyozdabiał swój pokój. Był tam jeden Napoleon w Egipcie, drugi pod Wagram, trzeci pod Austerlitz, czwarty pod Moskwą, piąty w dniu koronacji, szósty w apoteozie66. Gdy zaś ciotka zgorszona tyloma świeckimi obrazami, zawiesiła na ścianie mosiężny krucyfiks, ojciec, ażeby – jak mówił – nie obrazić Napoleona, kupił sobie jego brązowe popiersie i także umieścił je nad łóżkiem.
– Zobaczysz, niedowiarku – lamentowała nieraz ciotka – że za te sztuki będą cię pławić w smole.
– I!… Nie da mi cesarz zrobić krzywdy – odpowiadał ojciec.
Często przychodzili do nas dawni koledzy ojca: pan Domański, także woźny, ale z Komisji Skarbu67, i pan Raczek, który na Dunaju68 miał stragan z zieleniną. Prości to byli ludzie (nawet pan Domański trochę lubił anyżówkę), ale roztropni politycy. Wszyscy, nie wyłączając ciotki, twierdzili jak najbardziej stanowczo, że choć Napoleon I umarł w niewoli69, ród Bonapartych jeszcze wypłynie. Po pierwszym Napoleonie znajdzie się jakiś drugi, a gdyby i ten źle skończył, przyjdzie następny, dopóki jeden po drugim nie uporządkują świata.
– Trzeba być zawsze gotowym na pierwszy odgłos! – mówił mój ojciec.
– Bo nie wiecie dnia ani godziny – dodawał pan Domański.
A pan Raczek, trzymając fajkę w ustach, na znak potwierdzenia pluł aż do pokoju ciotki.
– Napluj mi acan70 w balię, to ci dam!… – wołała ciotka.
– Może jejmość i dasz, ale ja nie wezmę – mruknął pan Raczek plując w stronę komina.
– U… cóż to za chamy te całe grenadierzyska! – gniewała się ciotka.
– Jejmości zawsze smakowali ułani. Wiem, wiem…
Później pan Raczek ożenił się z moją ciotką…
…Chcąc, ażebym zupełnie był gotów, gdy wybije godzina sprawiedliwości, ojciec sam pracował nad moją edukacją.
Nauczył mię czytać, pisać, kleić koperty, ale nade wszystko – musztrować się. Do musztry zapędzał mnie w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy mi jeszcze zza pleców wyglądała koszula. Dobrze to pamiętam, gdyż ojciec komenderując: „Pół obrotu na prawo!” albo „Lewe ramię naprzód – marsz!…”, ciągnął mnie w odpowiednim kierunku za ogon tego ubrania.
Była to najdokładniej prowadzona nauka.
Nieraz w nocy budził mnie ojciec krzykiem: „Do broni!…”, musztrował pomimo wymyślań i łez ciotki i kończył zdaniem:
– Ignaś! zawsze bądź gotów, wisusie, bo nie wiemy dnia ani godziny… Pamiętaj, że Bonapartów Bóg zesłał, ażeby zrobili porządek na świecie, a dopóty nie będzie porządku ani sprawiedliwości, dopóki nie wypełni się testament cesarza.
Nie mogę powiedzieć, ażeby niezachwianą wiarę mego ojca w Bonapartych i sprawiedliwość podzielali dwaj jego koledzy. Nieraz pan Raczek, kiedy mu dokuczył ból w nodze, klnąc i stękając mówił:
– E! wiesz, stary, że już za długo czekamy na nowego Napoleona. Ja siwieć zaczynam i coraz gorzej podupadam, a jego jak nie było, tak i nie ma. Niedługo porobią się z nas dziady pod kościół, a Napoleon po to chyba przyjdzie, ażeby z nami śpiewać godzinki.
– Znajdzie młodych.
– Co za młodych! Lepsi z nich przed nami poszli w ziemię, a najmłodsi – diabła warci. Już są między nimi i tacy, co o Napoleonie nie słyszeli.
– Mój słyszał i zapamięta – odparł ojciec mrugając okiem w moją stronę.
Pan Domański jeszcze bardziej upadał na duchu.
– Świat idzie do gorszego – mówił trzęsąc głową. – Wikt coraz droższy, za kwaterę zabraliby ci całą pensję, a nawet co się tyczy anyżówki, i w tym jest szachrajstwo. Dawniej rozweseliłeś się kieliszkiem, dziś po szklance jesteś taki czczy, jakbyś się napił wody. Sam Napoleon nie doczekałby się sprawiedliwości!
A na to odpowiedział ojciec:
– Będzie sprawiedliwość, choćby i Napoleona nie stało. Ale i Napoleon się znajdzie.
– Nie wierzę – mruknął pan Raczek.
– A jak się znajdzie, to co?… – spytał ojciec.
– Nie doczekamy tego.
– Ja doczekam – odparł ojciec – a Ignaś doczeka jeszcze lepiej.
Już wówczas zdania mego ojca głęboko wyrzynały mi się w pamięci, ale dopiero późniejsze wypadki nadały im cudowny, nieomal proroczy charakter.
Około roku 1840 ojciec zaczął niedomagać. Czasami po parę dni nie wychodził do biura, a wreszcie na dobre legł w łóżku.
Pan Raczek odwiedzał go co dzień, a raz patrząc na jego chude ręce i wyżółkłe policzki szepnął:
– Hej! stary, już my chyba nie doczekamy się Napoleona.
Na co ojciec spokojnie odparł:
– Ja tam nie umrę, dopóki o nim nie usłyszę.
Pan Raczek pokiwał głową, a ciotka łzy otarła myśląc, że ojciec bredzi. Jak tu myśleć inaczej, jeżeli śmierć już kołatała do drzwi, a ojciec jeszcze wyglądał Napoleona…
Było już z nim bardzo źle, nawet przyjął ostatnie sakramenta, kiedy w parę dni później wbiegł do nas pan Raczek dziwnie wzburzony i stojąc na środku izby zawołał:
– A wiesz, stary, że znalazł się Napoleon71?…
– Gdzie? – krzyknęła ciotka.
– Jużci we Francji.
Ojciec zerwał się, lecz znowu upadł na poduszki. Tylko wyciągnął do mnie rękę i patrząc wzrokiem, którego nie zapomnę, wyszeptał:
– Pamiętaj!… Wszystko pamiętaj…
Z tym umarł.
W późniejszym życiu przekonałem się, jak proroczymi były poglądy ojca. Wszyscy widzieliśmy drugą gwiazdę napoleońską, która obudziła Włochy i Węgry72; a chociaż spadła pod Sedanem73, nie wierzę w jej ostateczne zagaśnięcie. Co mi tam Bismarck, Gambetta albo Beaconsfield! Niesprawiedliwość dopóty będzie władać światem, dopóki nowy Napoleon nie urośnie.
W parę miesięcy po śmierci ojca pan Raczek i pan Domański wraz z ciotką Zuzanną zebrali się na radę: co ze mną począć? Pan Domański chciał mnie zabrać do swoich biur i powoli wypromować na urzędnika; ciotka zalecała rzemiosło, a pan Raczek zieleniarstwo. Lecz gdy zapytano mnie: do czego mam ochotę? odpowiedziałem, że do sklepu.
– Kto wie, czy to nie będzie najlepsze – zauważył pan Raczek. – A do jakiegoż byś chciał kupca?
– Do tego na Podwalu74, co ma we drzwiach pałasz, a w oknie kozaka.
– Wiem – wtrąciła ciotka. – On chce do Mincla.
– Można spróbować – rzekł pan Domański. – Wszyscy przecież znamy Mincla75.
Pan Raczek na znak zgody plunął aż w komin.
– Boże miłosierny – jęknęła ciotka – ten drab już chyba na mnie pluć zacznie, kiedy brata nie stało… Oj! nieszczęśliwa ja sierota!…
– Wielka rzecz! – odezwał się pan Raczek. – Wyjdź jejmość za mąż, to nie będziesz sierotą.
– A gdzież ja znajdę takiego głupiego, co by mnie wziął?
– Phi! może i ja bym się ożenił z jejmością, bo nie ma mnie kto smarować – mruknął pan Raczek, ciężko schylając się do ziemi, ażeby wypukać popiół z fajki. Ciotka rozpłakała się, a wtedy odezwał się pan Domański:
– Po co robić duże ceregiele. Jejmość nie masz opieki, on nie ma gospodyni; pobierzcie się i przygarnijcie Ignasia, a będziecie nawet mieli dziecko. Jeszcze tanie dziecko, bo Mincel da mu wikt i kwaterę, a wy tylko odzież.
– Hę?… – spytał pan Raczek patrząc na ciotkę.
– No, oddajcie pierwej chłopca do terminu, a potem… może się odważę – odparła ciotka. – Zawsze miałam przeczucie, że marnie skończę…
– To i jazda do Mincla! – rzekł pan Raczek podnosząc się z krzesełka. – Tylko jejmość nie zrób mi zawodu! – dodał grożąc ciotce pięścią.
Wyszli z panem Domańskim i może w półtorej godziny wrócili obaj mocno zarumienieni. Pan Raczek ledwie oddychał, a pan Domański z trudnością trzymał się na nogach, podobno z tego, że nasze schody były bardzo niewygodne.
– Cóż?… – spytała ciotka.
– Nowego Napoleona wsadzili do prochowni!76 – odpowiedział pan Domański.
– Nie do prochowni, tylko do fortecy. A–u… A–u… – dodał pan Raczek i rzucił czapkę na stół.
– Ale z chłopcem co?
– Jutro ma przyjść do Mincla z odzieniem i bielizną – odrzekł pan Domański. – Nie do fortecy A–u…, A–u… tylko do Ham–ham czy Cham… bo nawet nie wiem…
– Zwariowaliście, pijaki! – krzyknęła ciotka chwytając pana Raczka za ramię.
– Tylko bez poufałości! – oburzył się pan Raczek. – Po ślubie będzie poufałość, teraz… Ma przyjść do Mincla jutro z bielizną i odzieniem… Nieszczęsny Napoleonie!…
Ciotka wypchnęła za drzwi pana Raczka, potem pana Domańskiego i wyrzuciła za nimi czapkę.
– Precz mi stąd, pijaki!
– Wiwat Napoleon! – zawołał pan Raczek, a pan Domański zaczął śpiewać:
Przechodniu, gdy w tę stronę zwrócisz swoje oko,
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko…
Przybliż się i rozważaj ten napis głęboko.
Głos jego stopniowo cichnął, jakby zagłębiając się w studni, potem umilkł na schodach, lecz znowu doleciał nas z ulicy. Po chwili zrobił się tam jakiś hałas, a gdy wyjrzałem oknem, zobaczyłem, że pana Raczka policjant prowadził do ratusza77.
Takie to wypadki poprzedziły moje wejście do zawodu kupieckiego.
Sklep Mincla znałem od dawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach – bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe szło się na lewo do stołu, za którym stały ogromne szafy od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami, ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, sieć pełna korków do butelek, wreszcie – wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia78.
Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem na fotelu obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin79, przeznaczonych głównie na sprzedaż. Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy drzemał, lecz pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do czasu pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.
Mówię: nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej: ja tudzież dwaj synowcy starego – Franc i Jan Minclowie.
Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi80 doświadczyłem zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.
Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków. Widząc, że jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte), podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąć pestkę, która wcisnęła mi się między zęby, gdy uczułem na plecach coś, jakby mocne dotknięcie rozpalonego żelaza.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке