– Proszę trochę głośniej, bo nic nie słychać…
Książę z Wokulskim przyjechali o pierwszej, a w kwadrans po nich zaczęli schodzić się i zjeżdżać inni uczestnicy sesji. Książę witał każdego z uprzejmą poufałością, prezentował Wokulskiego, a następnie podkreślał przybysza na liście zaproszonych bardzo długim i bardzo czerwonym ołówkiem.
Jednym z pierwszych gości był pan Łęcki; wziął Wokulskiego na stronę i jeszcze raz wypytał go o cel i znaczenie spółki, do której należał już całą duszą, ale nigdy nie mógł dobrze spamiętać, o co chodzi. Tymczasem inni panowie przypatrywali się intruzowi i zniżonym głosem robili o nim uwagi.
– Bycza mina! – szepnął otyły marszałek wskazując okiem na Wokulskiego. – Szczeć na głowie jeży mu się jak dzikowi, pierś – upadam do nóg, oko bystre… Ten by nie ustał na polowaniu!
– I twarz, panie… – dodał baron z fizjognomią Mefistofelesa360. – Czoło, panie… wąsik, panie, mała hiszpanka, panie… Wcale, panie… wcale… Rysy trochę, panie… ale całość, panie…
– Zobaczymy, jaki będzie w interesach – dorzucił nieco przygarbiony hrabia.
– Rzutki, ryzykowny, tek – odezwał się jakby z piwnicy drugi hrabia, który siedział sztywnie na krześle, nosił bujne faworyty i porcelanowymi oczyma patrzył tylko przed siebie jak Anglik z »Journal Amusant«361.
Książę powstał z fotelu i chrząknął; zebrani umilkli, dzięki czemu można było usłyszeć resztę opowiadania marszałka:
– Wszyscy patrzymy na las, a tu coś skwierczy pod kopytami. Wyobraź sobie acan dobrodziej, że chart idący przy koniach na smyczy zdusił w bruździe szaraka!…
To powiedziawszy marszałek uderzył olbrzymią dłonią w udo, z którego mógł był wyciąć sobie sekretarza i jego pomocnika.
Książę chrząknął drugi raz, marszałek zmieszał się i niezwykle wielkim fularem362 otarł spocone czoło.
– Szanowni panowie – odezwał się książę. – Poważyłem się fatygować szanownych panów w pewnym… nader ważnym interesie publicznym, który, jak to wszyscy czujemy, powinien zawsze stać na straży naszych interesów publicznych… Chciałem powiedzieć… naszych idei… to jest…
Książę zdawał się być zakłopotany; wnet jednak ochłonął i mówił dalej:
– Chodzi o inte… to jest o plan, a raczej… o projekt zawiązania spółki do ułatwienia handlu…
– Zbożem – wtrącił ktoś z kąta.
– Właściwie – ciągnął książę – chodzi nie o handel zbożem, ale…
– Okowitą – pośpieszył ten sam głos.
– Ależ nie!… O handel, a raczej o ułatwienie handlu między Rosją i zagranicą towarami, no… towarami… Miasto zaś nasze, pożądane jest, ażeby się stało centrum takowego…
– A jakież to towary? – spytał przygarbiony hrabia.
– Stronę fachową kwestii raczy objaśnić nam łaskawie pan Wokulski, człowiek… człowiek fachowy – zakończył książę. – Pamiętajmy jednak, panowie, o obowiązkach, jakie na nas wkłada troska o interesa publiczne i ten nieszczęśliwy kraj…
– Jak Boga kocham, zaraz daję dziesięć tysięcy rubli!… – wrzasnął marszałek.
– Na co? – spytał hrabia udający autentycznego Anglika.
– Wszystko jedno!… – odparł wielkim głosem marszałek. – Powiedziałem: rzucę w Warszawie pięćdziesiąt tysięcy rubli, więc niech dziesięć pójdzie na cele dobroczynne, bo kochany nasz książę mówi cudownie!… Z rozumu i z serca, jak Boga kocham…
– Przepraszam – odezwał się Wokulski – ale nie chodzi tu o spółkę dobroczynną, tylko o spółkę zapewniającą zyski.
– Otóż to!… – wtrącił hrabia zgarbiony.
– Tek!… – potwierdził hrabia–Anglik.
– Co mnie za zysk z dziesięciu tysięcy? – zaoponował marszałek. – Z torbami bym poszedł pod Ostrą Bramę363 przy takich zyskach.
Zgarbiony hrabia wybuchnął:
– Proszę o głos w kwestii: czy należy lekceważyć małe zyski!… To nas gubi!… to, panowie – wołał pukając paznokciem w poręcz fotelu.
– Hrabio – przerwał słodko książę – pan Wokulski ma głos.
– Tek!… – poparł go hrabia–Anglik czesząc bujne faworyty.
– Prosimy więc szanownego pana Wokulskiego – odezwał się nowy głos – ażeby ten publiczny interes, który nas zgromadził tu, do gościnnych salonów księcia, raczył nam przedstawić z właściwą mu jasnością i zwięzłością.
Wokulski spojrzał na osobę przyznającą mu jasność i zwięzłość. Był to znakomity adwokat, przyjaciel i prawa ręka księcia; lubił mówić kwieciście, wybijając takt ręką i przysłuchując się własnym frazesom, które zawsze znajdował wybornymi364.
– Tylko żebyśmy zrozumieli wszyscy – mruknął ktoś w kącie zajętym przez szlachtę, która nienawidziła magnatów.
– Wiadomo panom – zaczął Wokulski – że Warszawa jest handlową stacją między Europą zachodnią i wschodnią. Tu zbiera się i przechodzi przez nasze ręce część towarów francuskich i niemieckich przeznaczonych dla Rosji, z czego moglibyśmy mieć pewne zyski, gdyby nasz handel…
– Nie znajdował się w ręku Żydów – wtrącił półgłosem ktoś od stołu, gdzie siedzieli kupcy i przemysłowcy.
– Nie – odparł Wokulski. – Zyski istniałyby wówczas, gdyby nasz handel był prowadzony porządnie.
– Z Żydami nie może być porządny…
– Dziś jednak – przerwał adwokat księcia – szanowny pan Wokulski daje nam możność podstawienia kapitałów chrześcijańskich w miejsce kapitału starozakonnych…
– Pan Wokulski sam wprowadza Żydów do handlu – bryznął oponent ze stanu kupieckiego.
Zrobiło się cicho.
– Ze sposobu prowadzenia moich interesów nie zdaję sprawy przed nikim – ciągnął dalej Wokulski. – Wskazuję panom drogę uporządkowania handlu Warszawy z zagranicą, co stanowi pierwszą połowę mego projektu i jedno źródło zysku dla krajowych kapitałów. Drugim źródłem jest handel z Rosją365. Znajdują się tam towary poszukiwane u nas i tanie. Spółka, która zajęłaby się nimi, mogłaby mieć piętnaście do dwudziestu procentów rocznie od wyłożonego kapitału. Na pierwszym miejscu stawiam tkaniny…
– To jest podkopywanie naszego przemysłu – odezwał się oponent z grupy kupieckiej.
– Mnie nie obchodzą fabrykanci, tylko konsumenci… – odpowiedział Wokulski.
Kupcy i przemysłowcy poczęli szeptać między sobą w sposób mało życzliwy dla Wokulskiego.
– Otóż i dotarliśmy do interesu publicznego!… – zawołał wzruszonym głosem książę. – Kwestia zarysowuje się tak: czy projekta szanownego pana Wokulskiego są objawem pomyślnym dla kraju?… Panie mecenasie366… – zwrócił się książę do adwokata, czując potrzebę wyręczenia się nim w kłopotliwej nieco sytuacji.
– Szanowny pan Wokulski – zabrał głos adwokat – z właściwą mu gruntownością raczy nas objaśnić: czy sprowadzanie owych tkanin aż z tak daleka nie przyniesie uszczerbku naszym fabrykom?
– Przede wszystkim – rzekł Wokulski – owe nasze fabryki nie są naszymi, lecz niemieckimi…
– Oho!… – zawołał oponent z grupy kupców.
– Jestem gotów – mówił Wokulski – natychmiast wyliczyć fabryki, w których cała administracja i wszyscy lepiej płatni robotnicy są Niemcami, których kapitał jest niemiecki, a rada zarządzająca rezyduje w Niemczech; gdzie nareszcie robotnik nasz nie ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu, ale jest parobkiem źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę germanizowanym…
– To jest ważne!… – wtrącił hrabia zgarbiony.
– Tek… – szepnął Anglik.
– Jak Boga kocham, doświadczam emocji słuchając!… – zawołał marszałek. – Nigdym nie myślał, że tak można zabawić się przy podobnej rozmowie… Zaraz wrócę…
I opuścił gabinet, aż uginała się pod jego stopami podłoga.
– Czy mam wyliczać nazwiska? – spytał Wokulski.
Grupa kupców i przemysłowców złożyła w tej chwili dowód rzadkiej powściągliwości nie domagając się nazwisk. Adwokat szybko podniósł się z fotelu i zatrzepotawszy rękoma zawołał:
– Sądzę, że nad kwestią miejscowych fabryk możemy przejść do porządku. Teraz szanowny pan Wokulski raczy nam, z właściwą mu jędrnością, objaśnić: jakie pozytywne korzyści z jego projektu odniesie…
– Nasz nieszczęśliwy kraj – zakończył książę.
– Proszę panów – mówił Wokulski – gdyby łokieć mego perkalu kosztował tylko o dwa grosze taniej niż dziś, wówczas na każdym milionie kupionych tu łokci ogół oszczędziłby dziesięć tysięcy rubli…
– Cóż to znaczy dziesięć tysięcy rubli?… – spytał marszałek, który już powrócił do gabinetu, ale jeszcze nie wpadł w tok rozpraw.
– To wiele znaczy… bardzo wiele! – zawołał hrabia zgarbiony. – Raz nauczmy się szanować zyski groszowe…
– Tek… Pens367 jest ojcem gwinei368… – dodał hrabia ucharakteryzowany na Anglika.
– Dziesięć tysięcy rubli – ciągnął Wokulski – jest to fundament dobrobytu dla dwudziestu rodzin co najmniej…
– Kropla w morzu – mruknął jeden z kupców.
– Ale jest jeszcze inny wzgląd – mówił Wokulski – obchodzący wprawdzie tylko kapitalistów. Mam do dyspozycji towaru za trzy do czterech milionów rubli rocznie…
– Upadam do nóg!… – szepnął marszałek.
– To nie jest mój majątek – wtrącił Wokulski – mój jest znacznie skromniejszy…
– Lubię takich!… – rzekł zgarbiony hrabia.
– Tek… – dodał Anglik.
– Owe trzy miliony rubli stanowią mój osobisty kredyt i przynoszą mi bardzo mały procent jako pośrednikowi – mówił Wokulski. – Oświadczam jednak, że o ile w miejsce kredytu podstawiłoby się gotówkę, zysk z niej wynosiłby piętnaście do dwudziestu procentów, a może więcej. Otóż ten punkt sprawy obchodzi panów, którzy składacie pieniądze w bankach na niski procent. Pieniędzmi tymi obracają inni i zyski ciągną dla siebie. Ja zaś ofiaruję panom sposobność użycia ich bezpośredniego i powiększenia własnych dochodów. Skończyłem.
– Pysznie! – zawołał przygarbiony hrabia. – Czy jednak nie można by dowiedzieć się szczegółów bliższych?
– O tych mogę mówić tylko z moimi wspólnikami – odpowiedział Wokulski.
– Jestem – rzekł zgarbiony hrabia i podał mu rękę.
– Tek – dodał pseudo–Anglik wyciągnąwszy do Wokulskiego dwa palce.
– Moi panowie! – odezwał się wygolony mężczyzna z grupy szlachty nienawidzącej magnatów. – Mówicie tu o handlu perkalami, który nas nic nie obchodzi… Ale panowie!… – ciągnął dalej płaczliwym głosem – my mamy za to zboże w spichlerzach, my mamy okowitę w składach, na której wyzyskują nas pośrednicy w sposób – że nie powiem – niegodny…
Obejrzał się po gabinecie. Grupa szlachty gardzącej magnatami dała mu brawo.
Promieniejąca dyskretną radością twarz księcia zajaśniała w tej chwili blaskiem prawdziwego natchnienia.
– Ależ, panowie! – zawołał – dziś mówimy o handlu tkaninami, lecz jutro i pojutrze któż zabroni nam naradzić się nad innymi kwestiami?… Proponuję więc…
– Jak Boga kocham, cudnie mówi ten kochany książę – zawołał marszałek.
– Słuchamy… słuchamy!… – poparł go adwokat, silnie okazując, że stara się pohamować zapał dla księcia.
– A więc, panowie – ciągnął wzruszony książę – proponuję jeszcze następujące sesje: jedną w sprawie handlu zbożem, drugą w sprawie handlu okowitą…
– A kredyt dla rolników?… – spytał ktoś z nieprzejednanej szlachty.
– Trzecią w sprawie kredytu dla rolników – mówił książę. – Czwartą…
Tu zaciął się.
– Czwartą i piątą – pochwycił adwokat – poświęcimy rozważaniu ogólnej ekonomicznej sytuacji…
– Naszego nieszczęśliwego kraju – dokończył książę prawie ze łzami w oczach.
– Panowie!… – wrzasnął adwokat obcierając nos z akcentem rozrzewnienia. – Uczcijmy naszego gospodarza, znakomitego obywatela, najzacniejszego z ludzi…
– Dziesięć tysięcy rubli, jak Bo… – zawołał marszałek.
– Przez powstanie! – szybko dokończył adwokat.
– Brawo!… niech żyje książę!… – zawołano przy akompaniamencie łoskotu nóg i krzeseł.
Grupa szlachty gardzącej arystokracją krzyczała najgłośniej. Książę zaczął ściskać swoich gości nie panując już nad wzruszeniem; pomagał mu adwokat, wszystkich całował, a sam bez ceremonii płakał. Kilka osób skupiło się przy Wokulskim.
– Przystępuję na początek z pięćdziesięcioma tysiącami rubli – mówił zgarbiony hrabia. – Na rok przyszły zaś… zobaczymy…
– Trzydzieści, panie… trzydzieści tysięcy rubli, panie… Bardzo, panie… bardzo! – dodał baron z fizjognomią Mefistofelesa.
– I ja trzydzieści tysięcy… tek!… – dorzucił hrabia–Anglik kiwając głową.
– A ja dam dwa… trzy razy tyle, co… kochany książę. Jak Boga kocham!… – rzekł marszałek.
Paru oponentów z grupy kupieckiej również zbliżyło się do Wokulskiego. Milczeli, lecz tkliwe ich spojrzenia stokroć więcej miały wymowy aniżeli najczulsze słowa.
Z kolei zbliżył się do Wokulskiego człowiek młody, mizerny, z rzadkim zarostem na twarzy, ale z niewątpliwymi śladami przedwczesnego zniszczenia w całej postaci. Wokulski spotykał go na rozmaitych widowiskach, wreszcie i na ulicy, jeżdżącego najszybszymi dorożkami.
– Jestem Maruszewicz – rzekł zniszczony młody człowiek z miłym uśmiechem. – Wybaczy pan, że prezentuję się tak obcesowo i w dodatku przy pierwszej znajomości będę miał prośbę…
– Słucham pana.
Młodzieniec wziął Wokulskiego pod ramię i zaprowadziwszy go do okna mówił:
– Kładę od razu karty na stół; z takimi ludźmi jak pan nie można inaczej. Jestem niemajętny, mam dobre instynkta i chciałbym znaleźć zajęcie. Pan tworzy spółkę, czy nie mógłbym pracować pod pańskim kierunkiem?…
Wokulski przypatrywał mu się z uwagą. Propozycja, którą słyszał, jakoś nie pasowała do wyniszczonej figury i niepewnych spojrzeń młodzieńca. Wokulski uczuł niesmak, mimo to spytał:
– Cóż pan umie? jaki pański fach?
– Fachu, uważa pan, jeszcze nie wybrałem, ale mam wielkie zdolności i mogę podjąć się każdego zajęcia.
– A na jaką pan liczy pensję?
– Tysiąc… dwa tysiące rubli… – odparł zakłopotany młodzieniec.
Wokulski mimo woli potrząsnął głową.
– Wątpię – odparł – czy będziemy mieli posady odpowiadające pańskim wymaganiom. Niech pan jednak wstąpi kiedy do mnie…
Na środku gabinetu przygarbiony hrabia zabrał głos.
– A zatem – mówił – szanowni panowie, w zasadzie przystępujemy do spółki proponowanej przez pana Wokulskiego. Interes wydaje się bardzo dobrym, a obecnie chodzi tylko o bliższe szczegóły i spisanie aktu. Zapraszam więc panów, chcących zostać uczestnikami, do mnie na jutro, o dziewiątej wieczór…
– Będę u ciebie, kochany hrabio, jak Boga kocham – odezwał się otyły marszałek – i może jeszcze przyprowadzę ci z paru Litwinów369; no, ale powiedz, dlaczegóż to my mamy zawiązywać spółki kupieckie?… Niechby już sami kupcy…
– Choćby dlatego – odparł hrabia gorąco – ażeby nie mówiono, że nic nie robimy, tylko obcinamy kupony370…
Książę poprosił o głos.
– Zresztą – rzekł – mamy na widoku jeszcze dwie spółki: do handlu zbożem i – okowitą. Kto nie zechce należeć do jednej, może należeć do drugiej… Nadto zaprosimy szanownego pana Wokulskiego, ażeby w innych naszych naradach chciał przyjąć udział…
– Tek!… – wtrącił hrabia–Anglik.
– I z właściwym mu talentem raczył oświetlać kwestie – dokończył adwokat.
– Wątpię, czy przydam się panom na co – odparł Wokulski. – Miałem wprawdzie do czynienia ze zbożem i okowitą, ale w wyjątkowych warunkach. Chodziło o duże ilości i pośpiech, nie o ceny… Nie znam zresztą tutejszego handlu zbożem…
– Będą specjaliści, szanowny panie Wokulski – przerwał mu adwokat. – Oni nam dostarczą szczegółów, które pan raczysz tylko uporządkować i rozjaśnić z właściwą mu genialnością…
– Prosimy… bardzo prosimy!… – wołali hrabiowie, a za nimi jeszcze głośniej szlachta nienawidząca magnatów.
Była blisko piąta po południu i zgromadzeni poczęli się rozchodzić. W tej chwili Wokulski spostrzegł, że z dalszych pokojów zbliża się do niego pan Łęcki w towarzystwie młodzieńca, którego już widział obok panny Izabeli podczas kwesty i na święconym u hrabiny. Obaj panowie zatrzymali się przy nim.
– Pozwolisz, panie Wokulski – odezwał się Łęcki – że przedstawię ci pana Juliana Ochockiego371. Nasz kuzyn… trochę oryginał, ale…
– Dawno już chciałem poznać się z panem i porozmawiać – rzekł Ochocki ściskając go za rękę.
Wokulski w milczeniu przypatrywał się. Młody człowiek nie dosięgnął jeszcze lat trzydziestu i rzeczywiście odznaczał się niezwykłą fizjognomią. Zdawało się, że ma rysy Napoleona Pierwszego, przysłonięte jakimś obłokiem marzycielstwa.
– W którą stronę pan idzie? – spytał młody człowiek Wokulskiego. – Mogę pana podprowadzić.
– Będzie się pan fatygował…
– O, ja mam dosyć czasu – odpowiedział młody człowiek.
„Czego on chce ode mnie?” – pomyślał Wokulski, a głośno rzekł: – Możemy pójść w stronę Łazienek…
– Owszem – odparł Ochocki. – Wpadnę jeszcze na chwilę pożegnać się z księżną i dogonię pana.
Ledwie odszedł, pochwycił Wokulskiego adwokat.
– Winszuję panu zupełnego triumfu – rzekł półgłosem. – Książę formalnie zakochany w panu, obaj hrabiowie i baron toż samo… Oryginały to są, jak pan widział, ale ludzie dobrych chęci… Chcieliby coś robić, mają nawet rozum i ukształcenie, ale… energii brak!… Choroba woli, panie: cała klasa jest nią dotknięta… Wszystko mają: pieniądze, tytuły, poważanie, nawet powodzenie u kobiet, więc niczego nie pragną. Bez tej zaś sprężyny, panie Wokulski, muszą być narzędziem w ręku ludzi nowych i ambitnych… My, panie, my jeszcze wielu rzeczy pragniemy – dodał ciszej. – Ich szczęście, że trafili na nas…
Ponieważ Wokulski nie odpowiedział nic, więc adwokat począł uważać go za bardzo przebiegłego dyplomatę i żałował w duszy, że sam był zanadto szczery.
„Zresztą – myślał adwokat patrząc na Wokulskiego spod oka – choćby powtórzył księciu naszą rozmowę, cóż mi zrobi?… Powiem, że chciałem go wybadać…”
„O jakie on mnie ambicje posądza?…” – zapytywał się w duchu Wokulski.
Pożegnał księcia, obiecał przychodzić odtąd na wszystkie sesje i wyszedłszy na ulicę odesłał powóz do domu.
„Czego chce ode mnie ten pan Ochocki? – myślał podejrzliwie. – Naturalnie, że idzie mu o pannę Izabelę… Może ma zamiar odstraszyć mnie od niej?… Głupi… Jeżeli ona go kocha, nie potrzebuje tracić nawet słów; sam się usunę… Ale jeżeli go nie kocha, niech się strzeże usuwać mnie od niej… Zdaje się, że zrobię w życiu jedno kapitalne głupstwo, zapewne dla panny Izabeli. Bodajby nie padło na niego, szkoda chłopaka…”
W bramie rozległo się pośpieszne stąpanie; Wokulski odwrócił się i zobaczył Ochockiego.
– Pan czekał?… przepraszam!… – zawołał młody człowiek.
– Idziemy ku Łazienkom? – spytał Wokulski.
– Owszem.
Jakiś czas szli milcząc. Młody człowiek był zamyślony. Wokulski zirytowany.
Postanowił od razu chwycić byka za rogi.
– Pan jest bliskim kuzynem państwa Łęckich? – zapytał.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке