Rzeczywiście Dębicki i pan Stefan mieli w tym czasie ważną rozmowę o pani Latter.
Przede wszystkim poszli na obiad do wykwintnej restauracji na Krakowskim, gdzie zajęli najciaśniejszy gabinet, odznaczający się tym, że miał gotyckie krzesła obite zielonym utrechtem i dwa duże lustra, na powierzchni których właściciele pierścionków z brylantami wypisywali sentencje odznaczające się jędrnością i niewybrednym smakiem.
Elegancki kelner we fraku i białym krawacie, z włosami rozdzielonymi nad czołem, podał im karty i zaczął nasuwać projekta obiadu.
– Naprzód wódeczka i przekąska – mówił kelner.
– Za wódkę dziękuję – odparł Dębicki.
– A ja proszę – rzekł Solski.
– Mamy świeżutkie ostrygi.
– Bardzo dobrze – dopowiedział Solski.
– Więc po wódeczce mogę służyć ostrygami. Cały tuzin?…
– Po wódce proszę o dwa solone rydze.
– Dwa rydzyki i tuzin ostryg?
– Dwa rydze bez ostryg – odparł Solski. – A może profesor chce ostryg?
– Paskudztwo – mruknął Dębicki.
– A na obiad? – pytał kelner.
– Dla mnie – barszcz. Potem może być kawałek sandacza… No, kawałek sarny i kompot… – mówił Solski.
– To samo, tylko zamiast sarny kotlet wołowy – dodał Dębicki.
– A wino?
– Pół butelki czerwonego – rzekł Solski – a profesor?
– Wody sodowej.
Kiedy kelner wyszedł z gabinetu, zastąpił mu drogę gospodarz pytając:
– Jaki numer?
Kelner machnął ręką.
– Będzie ze dwa ruble.
– A tak! – westchnął gospodarz. – Taki zawsze skąpi, choć pieniędzmi mógłby w piecu palić. Ale szanuj go, bo dobry dla służby, to pan Solski.
– Który to, panie, starszy czy młodszy? – spytał ciekawie lokaj.
– Młodszy, młodszy, ten, co go w zimie nie stać na futro.
Kelner usługiwał znakomicie. Dawał potrawy na czas, wchodząc krząkał, wychodził na palcach i tytułował Solskiego jaśnie panem. Goście jedli rozmawiając.
– Więc profesor nie pije nic, nawet kawy – mówił Solski. – Czy to nie fałszywy alarm z tą chorobą serca?
– Nie. Z każdym rokiem posuwa się naprzód – odpowiedział Dębicki.
– Tym większy powód, ażeby profesor zajął się naszą biblioteką; bieganina po piętrach nie może być dobrą – rzekł Solski.
– Od wakacyj, od wakacyj… Nie mogę rzucać pensji, na którą mnie łaskawie przyjęto, i do tego w niezwykłym czasie.
– Jak profesor chce. A co się tyczy pensji, mam prośbę do profesora.
– Słucham.
– O pani Latter mówią źle – ciągnął Solski. – Moje kuzynki zarzucają jej, że wprowadza na pensję kursa emancypacji, że jakaś panna Howard chce na gwałt robić dziewczęta istotami samodzielnymi…
– Narwana baba – uśmiechnął się Dębicki.
– O nią mniejsza, choć jej propaganda może kosztować panią Latter kilka uczennic. Gorszy jest skandal jej syna z jakąś guwernantką, o czym słychać w Warszawie.
Dębicki kiwał głową.
– I to mnie nic nie obchodzi – prawił Solski – bo jużci, młode kobiety są od tego, ażeby je bałamucili piękni chłopcy. Ale niedobrze jest, że ludzie znający tutejsze stosunki określają położenie pani Latter w ten sposób: długi – zmniejszone dochody – wielkie wydatki na syna, co wszystko razem zapowiada bankructwo.
– Ja słyszałem, że ona ma majątek – wtrącił Dębicki.
– I ja tak myślałem. Tymczasem nasz plenipotent zna niejakiego Zgierskiego, któremu pani Latter płaci sześćset rubli procentu.
– I ja znam Zgierskiego. Wygląda na pokątnego finansistę.
– Otóż to – mówił Solski. – A ilu innych z tego gatunku kręci się około pani Latter?
Dębicki podniósł brwi i wzruszył ramionami.
– Rozumiem – rzekł Sobki. – I ja nie mieszałbym się do cudzych interesów, gdyby nie siostra, która zapowiedziała mi, że – nie pozwoli na bankructwo pani Latter. Pojmuje pan moje położenie. Nie mogę z tą sprawą iść do pani Latter, bo wyrzuci mnie za drzwi i będzie miała słuszność; boję się użyć naszego plenipotenta albo adwokata, bo sytuacja stałaby się jeszcze drażliwszą. Z drugiej strony, jakkolwiek chwalę siostrze przywiązanie do kobiety, która ją wychowała, to znowu nie pozwolę, ażeby majątek Ady umożliwiał panu Norskiemu bałamucenie guwernantek. Niech bałamuci, ale nie za pieniądze mojej siostry, która o ile ją znam, nie tylko nie zgodziłaby się na popieranie tego rodzaju przedsiębiorstw, ale nawet bardzo ubolewa nad ich rzekomymi ofiarami.
– Nie widzę tu roli dla siebie – rzekł Dębicki.
– A może pan mieć wielką – odparł Solski. – Bywając na pensji zrozumie pan, czy stan jest rzeczywiście groźny i co dałoby się uratować: pensję pani Latter czy tylko – panią Latter? Następnie spostrzeże pan chwilę, kiedy dla pani Latter pomoc okaże się niezbędną.
– Cóż dalej?
– Wówczas powie pan słówko naszemu plenipotentowi, a on resztę załatwi. Może być, że po konferencji z nim pani Latter sprzeda pensję albo zgodzi się na jakiego wspólnika, który by kontrolował dochody i wydatki… Nie wiem, co postanowi… W każdym razie nie będzie musiała zamykać pensji w ciągu roku i uspokoi się co do własnej osoby.
– Mnie się zdaje, że wszystko polega na nieporozumieniu, bo pani Latter ma pieniądze – zauważył Dębicki.
– Mój profesorze – odpowiedział Solski – przed panem nie myślę bawić się w sekreta. Pani Latter ma pieniądze, gdyż Ada pożyczyła jej sześć tysięcy rubli, za co plenipotent zrobił mi awanturę. Ale interesa pani Latter muszą być zawikłane, ponieważ dała na komorne tysiąc rubli zamiast dwóch tysięcy pięciuset. Nareszcie mam wskazówki, że jej kłopoty nie są i nie będą chwilowymi, bo pan Norski nie tylko dużo wydaje, ale jeszcze gra w karty…
Obiad skończył się, a Dębicki wciąż kiwał głową i rozmyślał.
– Profesor spełni moją prośbę? – zapytał Solski. – Nie chodzi tu przecież o interwencję ze strony pańskiej, lecz tylko o uchwycenie momentu, kiedy pani Latter znalazłaby się wobec bankructwa.
– Owszem, mogę to zrobić, o ile potrafię; ale boję się, ażebym nie zepsuł sprawy, ponieważ… nie jestem tam lubiany – odparł Dębicki krzywiąc się.
– Wszystko wiem, znam zatarg z panną Heleną, a nawet trochę rozumiem i samą pannę Helenę, czego ona zdaje się nie przypuszczać… Mimo to proszę pana, ażebyś podjął się zawiadomić naszego plenipotenta, że – wtedy a wtedy może odwiedzić panią Latter. Proszę zaś pana nie ja, ale moja siostra – zakończył uroczyście Solski, jak gdyby sądził, że prośba siostry powinna rozstrzygać wszelkie kwestie.
– Zdolna kobieta z panny Ady – rzekł Dębicki. – Co ona myśli robić?
– Ba! gdybym wiedział – odparł z uśmiechem Solski. – Może zechce zostać profesorką w jakim amerykańskim uniwersytecie… Bo pan wie, że teraz kobiety chcą być deputowanymi, sędziami, jenerałami6… No, ale niech robi, co jej się podoba; moja rzecz służyć jej opieką zawsze, a radą, kiedy mnie o nią zapyta.
– Panna Magdalena Brzeska także bardzo zdolna, bardzo zdolna!… – wtrącił Dębicki.
Solski wziął go za rękę i patrząc w oczy rzekł:
– O zdolnościach nie wiem, ale zdaje mi się, że dla mojej siostry byłaby ona właściwszą przyjaciółką aniżeli panna Norska… Boję się, ażeby Ada nie doznała przykrych rozczarowań, ale co pan chcesz?… Co my możemy zrobić z kobiecymi sympatiami?…
Opuścili restaurację i pan Stefan odprowadził Dębickiego w stronę jego domu. Na pożegnanie rzekł:
– Więc, kochany profesorze, sprowadź się pan do biblioteki jak najprędzej. Pokoje opalają się, służący czeka…
– Od wakacyj, od wakacyj… – odparł Dębicki.
– Taki jest pański termin, a mój – choćby w tej chwili.
– Więc we środę jedziesz pan z siostrą?
– Nie. Panie pojadą z naszą ciotką, a ja połączę się z nimi dopiero około Nowego Roku w Rzymie.
Uścisnęli się. Dębicki poszedł dalej, a Solski patrzył za nim i myślał:
„O, jak to widać, że ten człowiek nosi w sobie coś kosztownego i kruchego. Jak on ostrożnie stąpa czując, że byle się poślizgnął, upadnie aż na dno grobu… Ciężki los, kiedy życie schodzi tylko na chronieniu życia!…”.
Nagle medytacje jego zmieniły kierunek.
„No, a ja – mówił do siebie – a ja?… Mnie na czym schodzi życie?… Ten, ciężko chory, pracuje na własne utrzymanie, opiekuje się małą siostrzenicą, uczy dziewczęta zoologii i jeografii, ba, pracuje nad jakimś nowym systemem filozoficznym. To wszystko robi inwalid, któremu lada chwilę może pęknąć serce, i bynajmniej nie z miłości. Ja zaś jestem zdrów jak koń, mam podobno rozum i energię, duży majątek, rwę się do działalności i – nie robię nic!… Mogę wszystko kupić: rozrywki, kochanki, wiedzę… Tylko nie kupię – celu dla działalności… Nie mieć do czego przyczepić się, oto choroba nie gorsza od wady serca. Albo też być wiecznym kandydatem na przewodnika tam, gdzie nikt nie potrzebuje przewodników, bo nigdzie się nie wybiera… Oto nowożytny tantalizm!… Będę ostatniego gatunku szubrawcem, jeżeli nie zmarnuję się razem z moimi aspiracjami do wielkich dążeń…”.
Wsadził ręce w kieszenie wąziutkich spodni i szedł z wolna ulicą, rozmarzony, smagany śniegiem w twarz, potrącany przez przechodniów, którzy spoglądali na niego jak na biedaka albo wariata.
We środę rano, w dzień wyjazdu Ady i Helenki za granicę, w czasie przerwy między lekcjami, po Madzię przybiegło dwoje posłańców: Stanisław od Heli i pokojówka od Ady.
Wyszedłszy z klasy Madzia spotkała na korytarzu idące naprzeciw siebie rywalki: pensjonarkę Zosię i nauczycielkę pannę Joannę. Spotkanie ich trwało ledwie sekundę, lecz krótkość czasu nie przeszkodziła pannie Joannie szepnąć wyrazu: „podła!”, czego zresztą nie słyszała Zosia, a Zosi – pokazać język pannie Joannie, czego znowu nie spostrzegła panna Joanna.
Oburzyło to Madzię, więc zbliżywszy się do piątoklasistki, rzekła półgłosem:
– Wstydź się, Zosiu, pokazywać język, jakbyś dopiero była w pierwszej klasie.
– Bo ja nią pogardzam! – odpowiedziała głośno Zosia.
– Bardzo źle, bo ty zrobiłaś jej krzywdę zamknąwszy wtedy drzwi. Pamiętasz?
– Ja bym ją zabiła, kokietkę. O niego już nie dbam, jeżeli dał się uwieść tej zalotnicy, ale jej nie daruję, nie daruję, nie daruję!…
Widząc, że ani jej nie przekona, ani ułagodzi, Madzia kiwnęła głową Zosi i zbiegła na dół. Czuła, że ona sama nie lubi Joasi, ale także było jej przykro, że Zosia kocha się w panu Kazimierzu.
„Nieznośny dzieciuch – mówiła do siebie. – Nie wolałoby to pilnować książki, a nie myśleć o niedorzecznościach…”.
I ciężko westchnęła.
Helenkę zastała w gabinecie rozgorączkowaną i płaczącą: na podłodze leżała podarta chusteczka.
„Czy tak martwi się, że wyjeżdża?” – przyszło na myśl Magdalenie.
– Muszę ci coś powiedzieć – zaczęła Helenka tonem, w którym czuć było gniew. – Przed Adą nie zwierzę się, wstyd mi za mamę; ale tobie powiem, bo gdybym milczała, piersi by mi pękły…
Zaczęła łkać.
– Ależ, Helu, ja kogo zawołam… – rzekła przestraszona Madzia.
– Nikogo!… – odparła Helenka chwytając ją za rękę. – To już przeszło…
Jeszcze parę razy zaniosła się od płaczu, lecz wnet oczy jej obeschły i mówiła spokojniej:
– Wiesz, ile mama przeznacza mi na drogę?… Trzysta rubli… Słyszysz, trzysta rubli!… Puszcza mnie za granicę jak podrzutka, bo za te pieniądze nie kupię nawet dwu sukien, no – nic!…
– Helu – przerwała Madzia ze zgrozą – więc o to masz pretensję do matki?… A jeżeli ona nie ma pieniędzy?…
– Dla Kazia przeznaczyła tysiąc rubli – odparła Helenka z gniewem.
– I ty, wyjeżdżając Bóg wie na jak długo, myślisz o podobnych rzeczach?… Rachujesz, ile matka przeznacza pieniędzy bratu?…
– Mam do tego prawo. Jestem takim dzieckiem mojej matki jak i on, mam tego samego ojca, te same rysy, to samo poczucie godności jak on, a mimo to jestem wobec niego poniżana i krzywdzona. Dla mamy nie skończyły się widać te czasy, kiedy dziewcząt nie uważano za ludzi: sprzedawało się je bogatym mężom albo osadzało w klasztorach, byle synom nie uszczuplić majątku. Ale to się już zmieniło!… My jesteśmy inne i choć nie mamy sił do zwalczenia niesprawiedliwości, czujemy ją doskonale… O, panna Howard to jedyna mądra kobieta w tym domu. Ja dopiero dziś rozumiem wartość każdego jej zdania.
Madzia zbladła i łagodnie, ale niezwykłym u niej tonem, odpowiedziała:
– Jesteś rozdrażniona, Helu, i mówisz rzeczy, których za chwilę będziesz się wstydzić. Ja tego nikomu, ale to nikomu nie powtórzę, nawet sama zapomnę… Idę teraz do Ady, więc jeżeli zechcesz zobaczyć się ze mną, tam przyszlij.
Odwróciła się i wyszła.
– Boże miłosierny! – szepnęła – już rozumiem, co mówiła panna Marta o dzieciach… Biedna moja mamo, czy i ja jestem taka dla ciebie?… Wolałabym umrzeć, uciec w świat, pójść do służby…
Wpadła do pustego pokoju panny Żanety, napiła się wody, chwilę posiedziała i spojrzawszy w lustro udała się do Ady. Zastała ją spacerującą w pracowni i wzruszoną, ale uśmiechniętą.
– Jesteś! – zawołała panna Solska.
Posadziwszy Madzię na swoim fotelu zaczęła ją całować i przepraszać za to, że posyłała po nią; wreszcie rzekła rumieniąc się:
– Ach, Madziu, zanim wyjadę – wiesz, dzisiaj wyjeżdżamy – muszę przed tobą odwołać jedną rzecz…
Rumieniec jej i zakłopotanie zwiększyły się.
– Pamiętasz naszą rozmowę tego dnia, kiedym ci przedstawiła Stefka?… Mówiłam wtedy rozmaite niedorzeczności: że ja nie znam życia, że myślę o Joasi i o innych rzeczach… Pamiętasz?… Mówiąc to byłam bardzo niegodziwa…
– Niegodziwa? – powtórzyła Madzia.
– O, tak… Bo widzisz – mówiła ciszej – ja niesłusznie myślałam źle o Heli. Zdawało mi się (jeszcze nie pogardzasz mną?…), zdawało mi się, że Hela kokietuje Stefka i że on się w niej zakocha… No, a rozumiesz, że gdyby oni pokochali się, to mnie przestaliby kochać oboje, a ja… umarłabym, gdyby mi przyszło stracić Stefka… Przecież ja mam tylko jego, nikogo więcej, Madziu… Ani rodziców, ani bliskich…
W oczach jej kręciły się łzy.
– Więc rozumiesz, dlaczego posądziłam Helę, ale dziś odwołuję wszystko… Hela jest dobra dziewczyna, choć trochę zimna, a Stefek… Ach, ty go nie znasz!… Jaki on mądry… Wyobraź sobie, że on nie tylko nie kocha Helenki, ale nawet jest do niej uprzedzony: posądza ją o egoizm i kokieterię…
Madzia pomyślała, że pan Stefan musi być istotnie mądrym człowiekiem.
– Widzisz, jaka byłam niesprawiedliwa dla Heli – ciągnęła Ada – ale nie miej o mnie złego wyobrażenia… Ja mam taką wadę, że jeżeli mnie co zaboli, to w pierwszych chwilach nie umiem panować nad sobą…
– Ależ, Ado, ty nic nie powiedziałaś na Helenkę – przerwała Madzia.
– Tak, ale myślałam… Zresztą nie mówmy o tym, bo mi wstyd… Może mi kiedy wybaczysz i uwierzysz, że ja tylko mimowolnie jestem zła i przewrotna…
– Ado, Ado, co ty mówisz?… Ty jesteś najszlachetniejsza…
Długi czas ciągnęły się pocałunki, zwierzenia, odwoływania i przekonywania. Nareszcie Ada uspokoiła się i błagalnie patrząc na Madzię rzekła:
– Zrób mi jeszcze jedną łaskę i nie odmów…
Z tymi słowy wcisnęła w rękę Madzi małe pudełeczko owinięte w bibułkę.
– Co to jest? – zapytała zmieszana Madzia.
– Nic… pamiątka… Przecież mi nie odmówisz?… Pamiętasz, jakeśmy w trzeciej klasie zamieniały przed wakacjami kajeta?… A pamiętasz, jak dałaś mi śliczny obrazek, ten pąsowy, przezroczysty, który sam zwijał się na ręku?… Ileś ty mi zrobiła przyjemności!… Widzisz, to jest zegarek, ale taki malutki, że mówić o nim nie warto. Zresztą ja mam w tym wyrachowanie. Na kopercie jest napisane moje imię i lata, które spędziłyśmy na pensji; więc ile razy spojrzysz, musisz pomyśleć o mnie… Ja, widzisz, zrobiłam to przez egoizm.
Rozpłakały się obie, a w tej chwili Madzię zawołano na górę. Idąc wyrzucała sobie interesowność i brak ambicji, a nawet mówiła, że będzie podłą, jeżeli przed wyjazdem Ady otworzy pudełko. Lecz już na drugiej kondygnacji schodów przyszło jej na myśl, że byłoby niewdzięcznością nie obejrzeć daru przyjaciółki. Więc otworzyła safianowe pudełeczko, w którym cicho kołatał złoty zegarek wysadzany brylancikami. Madzię ogarnął strach i wstyd, że mogła przyjąć tak kosztowny prezent; lecz gdy przypomniała sobie błagalny wzrok Ady i jej pieszczoty, uspokoiła się.
Ósma wieczór, na dworze noc, pogodna noc grudniowa. Pani Latter, skrzyżowawszy ręce na piersiach, chodzi po gabinecie spoglądając to na córkę, to na okno, za którym widać oświetlone brzegi Wisły. Panna Helena siedzi na skórzanej kanapce, patrzy na popiersie Sokratesa, jakby mówiła do siebie: „A to brzydal!…” i czasami niecierpliwie uderza w dywan obcasem. Za oknem, na tle pogodnego nieba, widać ciemne domy Pragi, szarożółte kamienice warszawskiego Powiśla i czarną linię żelaznego mostu, wszystko zasypane światłem. Światełka w domach, światełka na drugim brzegu, światełka na moście, jakby kto rzucił na Powiśle rój świętojańskich robaczków, które w jednych miejscach skupiły się w bezładne gromady, w innych uszykowały w pogięte szeregi i na coś czekają.
„Na co one czekają?… – myśli pani Latter. – Rozumie się, że na wyjazd Helenki, aby ją pożegnać. Potem Helenka odjedzie, ale one zostaną i będą mi ją przypominały. Ile razy spojrzę na te światełka, które nigdy nie zmieniają miejsca, pomyślę, że i ona tu jest i że zobaczę ją, bylem odwróciła głowę… Boże, daj jej szczęście, za wszystko, co ja wycierpiałam… Boże, chroń ją, opiekuj się nią…”.
Nagle pani Latter drgnęła. Na korytarzu rozległo się stąpanie kilku ludzi z ciężarem i głos Stanisława:
– Trochę wyżej… o tak… A teraz ty skręć, tylko ostrożnie z poręczą…
– Już niosą kufry – rzekła pani Latter.
– Widzi mama, dopiero niosą kufry – odezwała się w tej samej chwili panna Helena. – Spóźnimy się…
Pani Latter westchnęła.
– Mateczka jest jakby niezadowolona – mówiła panna Helena podnosząc się z kanapy i obejmując matkę. – Na próżno matuchna ukrywa się, bo ja widzę. Czy zrobiłam co złego?… Niech matuchna powie, bo inaczej zepsuje mi całą podróż… Moja złota… najdroższa…
– Ależ nic nie zrobiłaś – odparła pani Latter całując ją.
– Ja wprawdzie nie poczuwam się do niczego, ale może mateczka coś dostrzegła, co wydaje się jej niewłaściwym?… Niech mi matuchna powie wręcz…
– Czy nie rozumiesz, że sam twój wyjazd może mi… może mnie rozstrajać…
– Wyjazd?… – zapytała Helenka. – Alboż to na długo czy tak daleko?…
– Na długo! – powtórzyła pani Latter ze smutnym uśmiechem. – Pół roku, czy nie długo? A ile rzeczy może się stać przez ten czas…
– Boże! – roześmiała się panna Helena – mateczka zaczyna miewać przeczucia?…
– Nie, kochanko, życie moje jest zanadto ujęte w karby, ażebym znalazła w nim miejsce na przeczucia. Ale jest miejsce na tęsknotę…
– Za mną?… – zawołała Helenka. – Mama tak ciągle zajęta, że widywałyśmy się ledwie przez godzinę na dzień, a czasami i tego nie…
Pani Latter cofnęła się od niej, zamyśliła się i odpowiedziała, smutnie chwiejąc głową:
– Masz słuszność, widywałyśmy się ledwie przez godzinę na dzień, a czasem i tego nie!… Pracuję, wiesz przecie. Ale nawet nie widząc was jestem pewna, że jesteście blisko mnie i że was zobaczę, gdy znajdzie się wolna godzina… Ach, ile ja wycierpiałam, kiedy pierwszy raz przyszło mi żegnać Kazia, choć wiedziałam, że co kilka miesięcy mieć będę go w domu… Z tobą było mi jeszcze gorzej: ile razy wyszłaś na ulicę, myślałam z trwogą, czy ci się co nie stało, a każda minuta spóźnienia…
– Boże, jak matuchna musi być rozstrojoną! – zawołała ze śmiechem Helenka całując matkę. – Czy mogłabym przypuszczać coś podobnego…
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке