– Oo… – rzekła Kasia przysuwając się doń bliziuteńko i patrząc z czułością niewysłowioną – czułabym się nader nieszczęśliwą, gdybym nie zdołała napełnić cię ochotą wielką, drogi księże Hieronimie. Jeśli zaś idzie o możność, to wiem dobrze, iż możesz, i to bardzo nawet możesz. Tedy nie sprawi ci trudności wyzwolenie biednego braciszka. Wystarczy, jeśli podarujesz księdzu Peruczce osiem kazań wielkopostnych i cztery kazania adwentowe. Ułóż ten tuzin kazań, księże Hieronimie, ułóż na poczekaniu. Cóż to dla ciebie, drogi księżuniu, kazanie? Możesz wytrząść z rękawa, ile chcesz, i czynisz to nawet z wielką przyjemnością. Zabierz się do roboty co prędzej, a ja przyjdę po nie sama do twej celi u Świętego Innocentego. Ksiądz Peruczka uwielbia niezmierną wiedzę twoją, drogi księże, oraz twe zasługi i uznał, że tuzin twych kazań dorównywa wartością cenie osła. Skoro je tylko będzie miał, niezwłocznie cofnie skargę. Sam mi to powiedział. Cóż to za trudność napisać tuzin kazań, zważ tylko, a przyrzekam solennie, że sama napiszę na końcu każdego… amen! Trzymam cię za słowo, drogi księżuniu… prawda?
To powiedziawszy otoczyła ramionami jego szyję.
– Odmawiam stanowczo! – oświadczył ksiądz Coignard rozplatając cudne ramionka, obejmujące go uściskiem. – Obietnice dane pięknej dziewczynie dotyczą jeno rzeczy cielesnych, przeto nie jest występkiem łamać słowo! Nie licz na to wcale, nadobna panienko, bym miał wydobywać ze szponów świętego konsystorza twego brodatego gacha. Jeśli nawet ułożę kazanie czy dwa, czy cały tuzin kazań, to jeno na temat złych, niegodnych mnichów, co łażą niby wszy obrzydłe po brodzie i szatach świętego Piotra. Ten brat Anioł to szelma! Wtyka naiwnym kobietom miast świętych relikwii kości baranie czy świńskie, które sam ogryzł poprzód z żarłocznością obmierzłą. Wiózł on, ręczę za to, na grzbiecie osła księdza Peruczki pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela, promień z gwiazdy Trzech Królów, a w małej fiolce odrobinę dźwięku dzwonów ze świątyni Salomona. Jest to oszust, łgarz i ty go miłujesz, Kasiu, oto trzy powody, dla których znosić go nie mogę. Zostawiam twej domyślności, panienko, do wyboru, który z tych powodów jest najsilniejszy. Może właśnie przeważa ów, który posiada najmniej cech uczciwości, bowiem brały mnie ku tobie przed chwilą ciągoty nieprzystojne imieniu, wiekowi ni stanowisku memu. Odczuwam boleśnie krzywdę, jaką ten zakapturzony gach czyni nieraz Kościołowi Pana Naszego Jezusa Chrystusa, którego członkiem jest arcyniegodnym. Myśl o tym wstrętnym kapucynie napełnia mnie takim obrzydzeniem, że nagle przyszła na mnie chęć zatopić się w medytacjach nad którymś z przepięknych ustępów św. Jana Chryzostoma miast ocierać kolana swoje o twe łydki, nadobna Kasiu, co czynię już od kwadransa, bowiem żądza grzesznika znikoma jest, zaś chwała Boga – wiekuista. Nigdy nie miałem przesadnego poglądu na grzech nieczystości i tę sprawiedliwość oddać mi chyba każdy musi.
Nie przeraża mnie nigdy, jak niejakiego pana Nicodème, taki drobiazg jak np. poigranie rozkoszne z piękną dziewczyną, natomiast oburza mnie nikczemność duszy, obłuda, kłamstwo, jaskrawe nieuctwo, słowem to wszystko, co czyni brata Anioła skończonym kapucynem. Obcowanie z nim ubliża ci, panienko, nabierasz przeto manier flądry, szmaty, co nie przystoi zgoła twemu stanowisku dziewczyny lekkich obyczajów. Wiem, jaki z tym związany jest wstyd i troska, ale stan ten nierównie wyższym jest jeszcze od kondycji smrodliwego kapucyna. Wisielec ten pozbawia cię honoru, podobnie jak ubliża rynsztokowi ulicy Św. Jakuba, myjąc w nim nogi swoje. Pomyśl o cnotach, jakimi byś się jeszcze mogła przyozdobić w swym niewyraźnym zawodzie, z których nawet jedna jedyna, gdyby była jeno dość wielka, mogłaby ci rozewrzeć wrota szczęśliwości niebieskiej. Ale nic z tego, jak długo związaną będziesz chucią cielesną z oną bestią poczwarną.
Oddając się nawet czasem temu czy owemu, bo wszakże trudno inaczej na tym padole płaczu, mogłabyś, Kasieńko miła, kwitnąć w świętej wierze naszej, w nadziei i miłosiernych uczynkach, miłować biednych i odwiedzać chorych. Mogłabyś zostać jałmużniczką współczującą niedoli, w czystości serca radować się widokiem nieba, wody, lasów i pól. Otwarłszy rankiem okno swej izdebki, mogłabyś chwalić Boga, wsłuchując się w szczebiot ptasząt. Czasu pielgrzymki pobożnej na Górę Św. Waleriana uklękłabyś pod kapliczką i płakała rzewnie nad utraconą niewinnością swoją, a wówczas ten, który czyta w sercu człowieka, rzekłby: „Oto córka moja umiłowana, Katarzyna, a w duszy jej płonie zarzewie świętego ognia, który nie wygasł doszczętnie!”
– Księże Hieronimie! – przerwała mu Kasia porywczo. – Całe, widzę, kazanie mówisz, i to z pamięci!
– Czyż nie żądałaś przed chwilą tuzina, nadobna dzierlatko?
Rozgniewała się na dobre.
– Strzeż się, księże Hieronimie! – zawołała. – Od ciebie samego zależy, czy będziemy przyjaciółmi, czy wrogami! Ułożysz tuzin kazań czy nie? Namyśl się, zanim odpowiesz!
– Panienko – odparł poważnie ks. Coignard – nigdy w życiu nie popełniałem czynów hańbiących… po namyśle!
– Nie chcesz, księżuniu? Nie? Pomyśl no… raz… dwa… Odmawiasz? Pożałujesz, bo zemszczę się srogo!
Dąsała się pewien czas, zamilkła i odsunęła się. Nagle skoczyła mu na kolana i zaczęła krzyczeć:
– Puść mnie! Puść mnie, księże Coignard! Jak to, w tym wieku nie masz poszanowania dla swej sukienki duchownej? Nie duś mnie tak! To wstyd! Wstyd… księże, puszczajże raz do licha!
Piszczała, jęczała najokropniej, a w tej samej chwili ujrzał ksiądz Coignard wchodzącą pod sklepienia portyku pannę Lecoeur, masarkę spod „Trzech Dziewic”. Szła o tej późnej porze spowiadać się u trzeciego wikariusza Św. Benedykta i spostrzegłszy parę na ławce, odwróciła głowę z wyrazem nieopisanego wstrętu.
Ksiądz Hieronim przyznał w duchu, że zemsta Kasi była natychmiastowa i niezawodna, gdyż cnotliwość panny Lecoeur, wzrastając z wiekiem, stała się tak potężna, iż gromiła ona każdy objaw nieczystości w całej parafii i przeszywała siedem razy na dzień ostrzem swego języka grzeszników, oddających się uciechom cielesnym w ulicy Św. Jakuba.
Ale Kasia sama nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów swej zemsty. Zauważyła idącą przez plac pannę Lecoeur, ale nie dostrzegła ojca mego, który znajdował się również w pobliżu.
Szedł wraz ze mną zabrać księdza Coignarda pod „Małego Bachusa”, a mój zacny życiodawca czuł wielki pociąg do Kasi i nic go bardziej nie gniewało, jak natręctwo rozlicznych gaszków, dobierających się do jej skarbów zbyt obcesowo. Nie łudził się wcale co do jej postępowania, ale wiedzieć a widzieć były to, jego zdaniem, dwie zgoła odrębne nieprzyjemności. Krzyki Kasi dolatywały bardzo wyraźnie do jego uszu, a był porywczy i nie umiał panować nad sobą. Toteż bałem się bardzo, by gniew jego nie wyładował się w słowach ordynarnych i brutalnych pogróżkach. Widziałem już w duchu, jak bierze w rękę wielki szpikulec, zawieszony zawsze u pasa, niby szpada honorowa, bowiem sławę swą zakładał i zaszczyt cały w tym, że był kuchtą.
Ale obawy moje były w połowie jeno uzasadnione. Okoliczność ta, że Kasia okazała się cnotliwą, ułagodziła wielce mego rodzica, toteż poprzestał na tym, że chwyta księdza na gorącym uczynku, i nie zamierzał go obrażać, przeciwnie, zadowolenie wzięło górę nad gniewem.
Zbliżył się do mego drogiego mistrza dosyć poufale i rzekł z szyderczą powagą:
– Księże Coignardzie, wiedz o tym, że każdy kapłan zbliżający się do dziewki zatraca swą cnotę i naraża na szwank honor. I jest to nawet słuszne, że rozkosz nie dorównywa stracie.
Kasia oddaliła się strojąc powabne minki uciśnionego niewiniątka, zaś mistrz mój odpowiedział ojcu z miłym uśmiechem, słodko i wymownie, jak zawsze:
– To wyśmienita maksyma, mistrzu Leonardzie. Ale nie należy jej stosować bez zastanowienia i przyklejać wszędzie, za lada okazją, jak to czyni kulawy nożownik, wybijający na każdym koziku swój znak wyobrażający psa z podniesioną nogą. Nie będę się zapuszczał w roztrząsanie, czy na apostrofę zasłużyłem, poprzestanę jeno na zapewnieniu, że może tak było w istocie.
Jest rzeczą nieprzystojną zgoła mówić o sobie samym, a zbyt wielki gwałt bym zadać musiał skromności wrodzonej, zmuszając się do dyskusji o sprawach dotyczących mnie osobiście. Wolę tedy przeciwstawić twierdzeniu twemu, drogi mistrzu Leonardzie, przykład czcigodnego Roberta d'Arbrissela, który przez bliskie stosunki z prostytutkami osiągnął wielkie zasługi duchowe. Mogę również zacytować św. Abrahama syryjskiego, pustelnika i anachoretę, który nie zawahał się nocować w domu o bardzo złej sławie.
– Cóż to za święty Abraham? – spytał mój rodzic, którego myśli były zgoła gdzie indziej w tej chwili.
– Usiądźmy przed drzwiami twej gospody – rzekł niezrównany mistrz mój – przynieś dzban wina, a powiem ci, mistrzu Leonardzie, historię owego wielkiego świętego, jak ją podaje sam święty Efrem, mąż wiarygodny wielce.
Ojciec zgodził się niezwłocznie, zajęliśmy wszyscy trzej miejsce pod wystawą gospody, a mój drogi mistrz w te ozwał się słowa:
– Święty Abraham, stary już w onym czasie, żył samotny na puszczy w małej chatce. Nagle zmarł brat jego, pozostawiając córkę, dziewczynę wielkiej piękności, Marię. Przekonany, że życie, jakie sam wiedzie, będzie równie doskonałym dla bratanicy, Abraham zbudował jej celkę blisko swojej chatki i, uczyniwszy okienko w ścianie, głosił jej przez nie słowo Boże.
Przyuczył ją pościć, trwać w modlitwie i śpiewać psalmy i tak żyli sobie przez czas pewien. Ale pewnego dnia wśliznął się do celi Marii mnich jeden, musiał to być mnich fałszywy albo też kapucyn, i podczas kiedy święty mąż zagłębiony był w Pismo, przywiódł ją do grzechu.
Gdy się to stało raz, drugi i trzeci, rzekła do siebie dziewczyna:
„Umarłam już dla Boga i nie mam siły powstać z martwych, przeto lepiej iść mi w okolicę, gdzie mnie nikt nie zna”.
Porzuciła swą celkę i udała się do miasta sąsiedniego, mianem Edessa, gdzie były rozkoszne ogrody i rzeźwe wodotryski, a i dotąd jeszcze miasto owo zalicza się do najpiękniejszych miast Syrii.
Przez kilka dni trwał mąż święty Abraham w głębokiej medytacji i bratanicy dawno już nie było, kiedy otwarłszy okienko spytał:
– Czemuż to, Mario, nie śpiewasz psalmu, który nuciłaś tak pięknie?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, powziął podejrzenie straszne i domyśliwszy się całej prawdy, zakrzyknął:
– Oto wilk drapieżny porwał mi owieczkę moją!
Przywalony brzemieniem troski, trwał na pustyni przez dwa jeszcze lata, po czym doszły go wieści, iż Maria wiedzie gorszący żywot. Chcąc działać roztropnie, poprosił jednego z pątników, by rzecz zbadał i przyniósł wiadomość ścisłą. Pątnik zbadał sprawę najdokładniej osobiście, wrócił i powiedział świętemu, że Maria w istocie zeszła na ścieżkę grzechu cielesnego. Natenczas św. Abraham uprosił onego pątnika, by mu pożyczył stroju rycerskiego i konia, a zasłoniwszy dla niepoznaki twarz wielkim kapeluszem, udał się do wspaniałej gospody, gdzie, jak mu powiedziano, miała swój apartament Maria. Przybywszy na miejsce, rozglądał się wszędzie, czy jej nie zobaczy, gdy się jednak nie ukazywała, wziął na bok gospodarza i spytał, udając, iż się uśmiecha pożądliwie:
– Zacny panie, słyszałem, że macie tu urodziwą dziewkę; czy mógłbym ją zobaczyć?
Gospodarz był bardzo uprzejmy dla swych gości, przeto zaprowadził przybysza do pokojów Marii, a święty mąż na pierwsze wejrzenie osądził z samego stroju swej bratanicy, jak powiada św. Efrem, że musi częściej rozbierać się niż ubierać, czyli pędzi żywot arcyniegodny. Patrząc na to, doznał św. Abraham wielkiego przygnębienia.
Udał jednak wesołość i zamówił wystawną biesiadę. Maria była dnia tego właśnie w usposobieniu ponurym, bowiem nie zawsze dając rozkosz doznawała jej sama, a widok owego starca, którego nie poznała z powodu, iż nie zdjął słoniącego mu oblicze kapelusza, nie budził w niej nadziei na wielkie cielesne uciechy. Gospodarz zburczał ją z powodu tak złego humoru, zgoła niestosownego dla dziewczyny jej kondycji, ona zaś odrzekła z westchnieniem:
– O jakaż szkoda, że nie spodobało się Bogu, bym zmarła przed trzema laty!
Św. Abraham przybrał sposób wysłowienia się światowego rycerza, stosowny do stroju, jaki nosił, i rzekł:
– Panienko nadobna, nie przybyłem tutaj, by razem z tobą opłakiwać grzechy, ale by radować się miłosnymi uściskami.
Gdy jednak gospodarz zostawił ich sam na sam, święty mąż przestał grać przybraną rolę, zdjął kapelusz, zalał się łzami i spytał:
– Czyż nie poznajesz mnie, droga córko moja? Czyż nie widzisz, żem jest Abraham, ojciec twój przybrany?
Ujął jej ręce i przez całą noc zagrzewał do żalu, skruchy i pokuty, strzegąc się pilnie, by nie przywieść jej do zwątpienia w możność naprawy życia.
– Córko moja – mówił – Bóg jeden jest bez grzechu! My, słabi ludzie, musimy grzeszyć na tej ziemi!
Maria miała duszę z natury dobrą, a serce czułe, zgodziła się przeto wracać na pustynię i gdy dzień nastał nowy, ruszyli oboje. Chciała zabrać suknie swe i klejnoty, ale święty mąż przekonał ją, że lepiej zostawić te znikomości światowe. Wziął ją przed siebie na konia i osadził w celi pustelniczej, gdzie zaczęli na nowo wieść bogobojny żywot poprzedni. Święty Abraham postarał się jeno, by celka Marii nie miała dostępu z zewnątrz i by każdym razem musiała przechodzić przez izdebkę, w której sam mieszkał. W ten sposób, przy pomocy Bożej, strzegł swej drogiej owieczki i nie utracił jej do końca dni swoich.
Taka to jest historia o świętym Abrahamie!
Powiedziawszy, co rzec miał, drogi mistrz mój sięgnął po szklankę z winem, a ojciec oświadczył szczerze:
– Przecudna to opowieść. Nieszczęsne przygody biednej Marii wycisnęły mi łzy rozczulenia z oczu.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке