Читать бесплатно книгу «Pan Tadeusz» Адама Мицкевича полностью онлайн — MyBook
cover



Znienacka przestraszeni właśnie w pół rozmowy,

Odstrychnęli od siebie mimowolnie głowy:

Jako wierzchołki drzewa powiązane społem

Gdy je wicher rozerwie; i ręce pod stołem

Blisko siebie leżące wstecz nagle uciekły,

I dwie twarze w jeden się rumieniec oblekły.

Tadeusz by niezdradzić swego rostargnienia,

Prawda rzekł mój Rejencie, prawda, bez wątpienia

Kusy piękny chart s kształtu, jeśli równie chwytny…

Chwytny? krzyknął Pan Rejent, mój pies faworytny

Żeby niemiał być chwytny? Więc Tadeusz znowu

Cieszył się, że tak piękny pies niéma narowu.

Żałował że go tylko widział idąc z lasu,

I że przymiotów jego poznać niemiał czasu.

    Na to zadrżał Assessor, puścił z rąk kieliszek,

Utopił w Tadeusza wzrok juk bazyliszek.

Assessor mniéj krzykliwy i mniéj był ruchowy

Od Rejenta, szczuplejszy i mały s postawy,

Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku,

Bo powiadano o nim, ma żądło w języku.

Tak dowcipne żarciki umiał komponować,

Iżby je w kalendarzu można wydrukować:

Wszystkie złośliwe, ostre. Dawniéj człek dostatni,

Schedę ojca swojego i majątek bratni,

Wszystko strwonił na wielkim figurując świecie;

Teraz wszedł w służbę rządu by znaczyć w powiecie.

Lubił bardzo myślistwo, już to dla zabawy,

Już to że odgłos trąbki i widok obławy,

Przypominał mu jego lata młodociane,

Kiedy miał strzelców licznych i psy zawołane;

Teraz mu s całej psiarni dwa charty zostały,

I jeszcze s tych jednemu chciano przeczyć chwały.

Wiec zbliżył się i zwolna gładząc faworyty,

Rzekł z uśmiechem, a był to uśmiech jadowity:

«Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urzędu,

Ogon też znacznie chartom pomaga do pędu,

A Pan kusość uważasz za dowód dobroci?

Zresztą zdać się możemy na sąd Pańskiéj cioci.

Choć Pani Telimena mieszkała w stolicy

I bawi się niedawno w naszéj okolicy,

Lepiéj zna się na łowach niż myśliwi młodzi:

Tak to nauka sama z latami przychodzi.»

Tadeusz na którego niespodzianie spadał

Grom taki, wstał zmieszany, chwilę nic niegadał,

Lecz patrzył na rywala coraz straszniéj, srożéj…

W tém wielkiem szczęściem dwakroć kichnął Podkomorzy,

«Wiwat» krzyknęli wszyscy; on się wszystkim skłonił,

I zwolna w tabakierę palcami zadzwonił:

Tabakiera ze złota, z brylantów oprawa,

A wśrodku jéj był portret króla Stanisława.

Ojcu Podkomorzego sam król ją darował,

Po ojcu Podkomorzy godnie ją piastował,

Gdy w nię dzwonił, znak dawał, że miał głos zabierać;

Umilkli wszyscy i ust nieśmieli otwierać.

On rzekł: «Wielmożni Szlachta Bracia Dobrodzieje,

Forum myśliwskiém tylko są łąki i knieje,

Więc ja w domu podobnych spraw nie decyduję,

I posiedzenie nasze na jutro solwuję.

I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwolę;

Woźny! odwołaj sprawę, na jutro na pole,

Jutro i Hrabia s całém myśliwstwem tu zjedzie,

I Waszeć z nami ruszysz Sędzio mój sąsiedzie,

I Pani Telimena i Panny i Panie,

Słowem zrobim na urząd wielkie polowanie;

I Wojski towarzystwa nam też nie odmówi.»

To mówiąc tabakierę podawał starcowi.

Wojski na ostrym końcu śród myśliwych siedział.

Słuchał zmrużywszy oczy, słowa nie powiedział,

Choć młodzież nieraz jego zasięgała zdania,

Bo nikt lepiéj nad niego nie znał polowania.

On milczał, szczypię wziętą s tabakiery ważył

W palcach, i długo dumał nim ją w końcu zażył,

Kichnął aż cała izba rozległa się echem,

I potrząsając głową rzekł z gorzkim uśmiechem:

«O jak mnie to starego i smuci i dziwi!

Cóżbyto o tém starzy mówili myśliwi?

Widząc że w tylu szlachty, w tylu panów gronie,

Mają sądzić się spory o charcim ogonie;

Cóżby rzekł na to stary Rejtan gdyby ożył?

Wróciłby do Lachowicz i w grób się położył!

Coby rzekł wojewoda Niesiołowski stary,

Który ma dotąd pierwsze na świecie ogary,

I dwiestu strzelców trzyma obyczajem pańskim,

I ma sto wozów sieci w zamku Worończańskim,

A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze,

Nikt go na polowanie uprosić nie może,

Białopiotrowiczowi samemu odmówił!

Bo cóżby on na waszych polowaniach łowił?

Piękna byłaby sława! ażeby pan taki

Wedle dzisiejszéj mody jeździł na szaraki.

Za moich panie czasów, w języku strzeleckim,

Dzik, niedźwiedź, łoś, wilk, zwany był zwierzem szlacheckim,

A zwierze nic mające kłów, rogów, pazurów,

Zostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów;

Żaden pan przyjąć nie chciałby do ręki

Strzelby, którą zhańbiono sypiąc w nią śrót cienki!

Trzymano wprawdzie chartów, bo z łowów wracając,

Trafia się że spod konia mknie się biedak zając,

Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze,

I na konikach małe goniły panicze

Przed oczyma rodziców, którzy te pogonie

Ledwie raczyli widzieć, cóż kłócić się o nie!

Więc niech Jaśnie Wielmożny Podkomorzy raczy

Odwołać swe roskazy, i niech mi wybaczy

Że nie mogę na takie jechać polowanie,

I nigdy na niém noga moja nie postanie!

Nazywam się Hreczecha, a od króla Lecha,

Żaden za zającami nie jeździł Hreczecha.»

Tu śmiech młodzieży mowę Wojskiego zagłuszył,

Wstano od stołu; pierwszy Podkomorzy ruszył,

Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,

Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży;

Za nim szedł kwestarz, Sędzia tuż przy Bernardynie,

Sędzia u progu rękę dał Podkomorzynie,

Tadeusz Telimenie, Assessor Krajczance,

A pan Rejent na końcu Wojskiéj Hreczeszance.

Tadeusz s kilku gośćmi poszedł do stodoły,

A czuł się pomięszany, zły i niewesoły,

Rozbierał myślą wszystkie dzisiejsze wypadki,

Spotkanie się, wieczerzę przy boku sąsiadki,

A szczególniéj mu słowo «Ciocia», koło ucha

Brzęczało ciągle jako naprzykrzona mucha,

Pragnąłby u Woźnego lepiéj się wypytać

O Pani Telimenie, lecz go niemógł schwytać;

Wojskiego też niewidział, bo zaraz z wieczerzy

Wszyscy poszli za gośćmi jak sługom należy,

Urządzając we dworze izby do spoczynku.

Starsi i damy spały we dworskim budynku,

Młodzież Tadeuszowi prowadzić kazano

W zastępstwie gospodarza, w stodołę na siano.

W półgodziny tak było głucho w całym dworze

Jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze;

Ciszę przerywał tylko głos nocnego stróża.

Usnęli wszyscy. Sędzia sam oczu niezmruża,

Jako wódz gospodarstwa, obmyśla wyprawę

W pole, i w domu przyszłą urządza zabawę.

Dał roskaz ekonomom, wójtom i gumiennym,

Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym,

I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać,

Nareszcie rzekł Woźnemu, że się chce rozbierać.

Woźny pas mu odwiązał, pas Słucki, pas lity,

Przy którym świecą gęste kutasy jak kity,

Z jednéj strony złotogłów w purpurowe kwiaty,

Na wywrót jedwab' czarny posrebrzany w kraty;

Pas taki można równie kłaść na strony obie,

Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie.

Sam Woźny umiał pas ten odwiązywać, składać;

Właśnie tém się zatrudniał i kończył tak gadać:

«Cóż złego że przeniosłem stoły do zamczyska,

Nikt na tém nic niestracił, a Pan może zyska,

Bo przecież o ten zamek dziś toczy się sprawa.

My od dzisiaj do zamku nabyliśmy prawa,

I mimo całą strony przeciwnéj zajadłość,

Dowiodę że zamczysko wzięliśmy w posiadłość.

Wszakże kto gości prosi w zamek na wieczerzę,

Dowodzi że posiadłość tam ma albo bierze,

Nawet strony przeciwne weźmiemy na świadki:

Pamiętam za mych czasów podobne wypadki.»

Już Sędzia spał. Więc Woźny cicho wszedł do sieni,

Siadł prze świecy i dobył książeczkę s kieszeni,

Która mu jak Ołtarzyk Złoty zawsze służy,

Któréj nigdy nie rzuca w domu i w podróży.

Była to trybunalska wokanda: tam rzędem

Stały spisane sprawy, które przed urzędem

Woźny sam głosem swoim przed laty wywołał,

Albo o których później dowiedzieć się zdołał.

Prostym ludziom wokanda zda się imion spisem,

Woźnemu jest obrazów wspaniałych zarysem.

Czytał więc i rozmyślał: Ogiński z Wizgirdem,

Dominikanie z Rymszą, Rymsza z Wysogierdem,

Radziwił z Wereszczaką, Giedrojć z Rodułtowskim,

Obuchowicz s kahałem, Juraha s Piotrowskim,

Maleski z Mickiewiczem, a nakoniec Hrabia

S Soplicą: i czytając, s tych imion wywabia

Pamięć spraw wielkich, wszystkie processu wypadki,

I stają mu przed oczy sąd, strony i świadki;

I ogląda sam siebie, jak w żupanie białym

W granatowym kontuszu stał przed trybunałem,

Jedna ręka na szabli, a drugą do stoła

Przywoławszy dwie strony, «Uciszcie się!» woła.

Marząc i kończąc pacierz wieczorny, pomału

Usnął ostatni w Litwie Woźny trybunału.

    Takie były zabawy, spory w one lata

Śród cichéj wsi litewskiéj; kiedy reszta świata

We łzach i krwi tonęła, gdy ów mąż, bóg wojny

Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,

Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebnych.

Od puszcz Libijskich latał do Alpów podniebnych,

Ciskając grom po gromie, w Piramidy, w Tabor,

W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwycięstwo i Zabor

Biegły przed nim i za nim. Sława czynów tylu,

Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu

Szła hucząc ku północy, aż u Niemna brzegów

Odbiła się, jak od skał, od Moskwy szeregów,

Które broniły Litwę murami żelaza

Przed wieścią dla Rossyj straszną jak zaraza.

Przecież nieraz nowina, niby kamień z nieba

Spadała w Litwę; nieraz dziad żebrzący chleba,

Bez ręki lub bez nogi, przyjąwszy jałmużnę,

Stanął i oczy w koło obracał ostróżne.

Gdy niewidział we dworze rossyjskich żołnierzy,

Ani jarmułek, ani czerwonych kołnierzy,

Wtenczas kim był, wyznawał; był legionistą,

Przynosił kości stare na ziemię, ojczystą,

Któréj już bronie niemógł – jak go wtenczas cała

Rodzina pańska, jak go czeladka ściskała

Zanosząc się od płaczu! on za stołem siadał,

I dziwniejsze od baśni historye gadał.

On opowiadał jako Jenerał Dąbrowski

Z ziemi Włoskiéj stara się przyciągnąć do Polski,

Jak on rodaków zbiera na Lombardskiém polu;

Jak Kniaziewiez roskazy daje s Kapitolu,

I zwycięsca, wydartych potomkom Cezarów

Rzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów;

Jak Jabłonowski zabiegł aż kędy pieprz rośnie,

Gdzie się cukier wytapia, i gdzie w wiecznéj wiośnie

Pachnące kwitną lasy; z legią Dunaju

Tam wódz murzyny gromi, a wzdycha do kraju.

Mowy starca krążyły we wsi pokryjomu;

Chłopiec co je posłyszał, znikał nagle z domu,

Lasami i bagnami skradał się tajemnie,

Ścigany od Moskali, skakał kryć się w Niemnie

I nurkiem płynął na brzeg księstwa Warszawskiego,

Gdzie usłyszał głos miły «Witaj nam kollego!»

Lecz nim odszedł, wyskoczył na wzgórek s kamienia

I Moskalom przez Niemen rzekł: «do zobaczenia».

Tak przekradł się Górecki, Pac i Obuchowicz,

Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz,

Mirzejewscy, Brochocki i Bernatowicze,

Kupść, Gedymin i inni których nie policzę;

Opuszczali rodziców i ziemię kochaną,

I dobra, które na skarb Carski zabierano.

Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru

Przyszedł, i kiedy bliżéj poznał Panów dworu,

Gazetę im pokazał wyprutą s szkaplerza;

Tam stała wypisana i liczba żołnierza,

I nazwisko każdego wodza legionu,

I każdego z nich opis zwycięstwa, lub zgonu.

Po wielu latach, pierwszy raz miała rodzina

Wieść o życiu, o chwale i o śmierci syna;

Brał dom żałobę, ale powiedziéć nie śmiano

Po kim była żałoba, tylko zgadywano

W okolicy; i tylko cichy smutek Panów,

Lub cicha radość, była gazetą ziemianów.

    Takim kwestarzem tajnym był Robak podobno:

Często on s Panem Sędzią rozmawiał osobno,

Po tych rozmowach zawsze jakowaś nowina

Rozeszła się w sąsiedztwie. Postać bernardyna

Wydawała, że mnich ten nie zawsze w kapturze

Chodził, i nie w klasztornym zestarzał się murze.

Miał on nad prawém uchem, nieco wyżej skroni,

Bliznę, wyciętéj skóry na szerokość dłoni,

I w brodzie ślad niedawny lancy lub postrzału;

Ran tych niedostał pewnie przy czytaniu mszału.

Ale nie tylko groźne wejrzenie i blizny,

Lecz sam ruch i głos jego miał coś żołniersczyzny.

Przy mszy, gdy z wzniesionemi zwracał się rękami

Od ołtarza do ludu, by mówić: «Pan z wami»,

To nie raz tak się zręcznie skręcił jednym razem,

Jakby prawo w tył robił za wodza roskazem,

I słowa liturgji takim wyrzekł tonem

Do ludu, jak oficer stojąc przed szwadronem;

Postrzegali to chłopcy służący mu do mszy.

Spraw także politycznych był Robak świadomszy,

Niźli żywotów świętych, a jeżdżąc po kweście,

Często zastanawiał się w powiatowém mieście;

Miał pełno interessów: to listy odbierał

Których nigdy przy obcych ludziach nie otwierał,

To wysyłał posłańców, ale gdzie i po co

Nie powiadał; częstokroć wymykał się nocą

Do dworów Pańskich, s szlachtą ustawicznie szeptał,

I okoliczne wioski do koła wydeptał,

I w karczmach z wieśniakami rosprawiał nie mało,

A zawsze o tém, co się w cudzych krajach działo.

Teraz Sędziego który już spał od godziny

Przychodzi budzić; pewnie ma jakieś nowiny.

Бесплатно

3.56 
(9 оценок)

Читать книгу: «Pan Tadeusz»

Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно