Nowella
…..Pewnego dnia opuszczałem wielką budowę, w któréj w mieście naszém mieszczą się sądy cywilne i kryminalne, gdy w ostatniéj sali spotkałem się oko w oko z jednym z Sędziów, mającym się także ku odejściu.
– Jakże się cieszę, że pana spotykam – zawołał, ujrzawszy mnie, poważny dygnitarz. – Dziś właśnie wysłaliśmy panu urzędowe pismo, ale rad jestem, że o treści jego osobiście pomówić z panem mogę.
– Czém rozkażecie mi panowie służyć sobie?
– Rozkazywać nie mamy prawa, ale prosiliśmy pana, abyś chciał podjąć się obrony pewnego młodego przestępcy, względem którego prokurator formułuje podobno wielce srogie wnioski. Będzie to, jak się zdaje, kategorya najwyższa… ciężkie roboty, czy coś podobnego… musimy dać mu obrońcę, prezes pomyślał o panu.
Skłoniłem się przyzwalająco.
– W tych dniach – rzekłem – mam nawet wolnego czasu więcéj, niż zwykle.
– A więc wybornie się składa – rzekł urzędnik – wydamy wnet Kancelaryi rozporządzenie, aby akta, odnoszące się do sprawy młodego Kalińskiego, dane zostały panu do przejrzenia.
Nazwisko, wymówione przez urzędnika, uderzyło mnie; należało ono do jednéj z najbogatszych, najstarszych i najbardziéj rozgałęzionych rodzin szlacheckich w prowincyi naszéj.
Dwóch ludzi nazwisko to noszących znałem nawet osobiście: jednym z nich był pięćdziesięcioletni Jan Kaliński, majętny obywatel wiejski, pozujący nieco na arystokratę, z tém wszystkiém jednak doskonale uczciwy i dość oświecony; drugim, syn jego, dorosły, piękny, gruntownie wykształcony i bardzo sympatyczny młody człowiek. Zasłyszałem téż był mimochodem o bracie Jana, Maurycym Kalińskim, który przecież w mieście nie ukazywał się nigdy i o którym nic nie mówiono więcéj, jak tylko, że jest zawołanym myśliwym i że ma kilkoro dzieci. W ogóle była to rodzina obdarzona wszelkiemi dobrami tego świata: wysokiém i szerokiém drzewem genealogiczném, szerokiemi i świetnemi stosunkami, bogactwem i dobrą sławą.
Nie przypuszczałem téż, aby kryminalista, którego prawną obronę pieczy méj powierzono, był członkiem téj właśnie rodziny; sądziłem, że jest to raczéj prosta tylko, a dość często, bez żadnych związków krwi, zdarzająca się tożsamość nazwiska.
Jakże zdziwiłem się, gdy nazajutrz, rozwijając spory zwój urzędowych aktów, na piérwszym zaraz arkuszu wyczytałem: Roman, syn Maurycego i Elżbiety z Dębiczów, Kaliński. Tuż obok nazwisk tych, stała cyfra, oznaczająca wiek przestępcy: Miał lat dziewiętnaście i trzy miesiące.
Był to więc syn owego zagorzałego myśliwego, którego psiarnie i konie wierzchowe słynęły na całą prowincyą, synowiec wytwornego i pełnego uczucia honoru pana Jana, brat stryjeczny młodego Józefa, który w tym właśnie czasie wznosił w majątku swym jakiś wielki przemysłowy zakład, członek, słowem, rodziny, wysokie miejsce zajmującéj w społeczeństwie. Kim więc był ów młody Roman? co uczynił? jakim sposobem imię jego z szeregu szanownych i szczęśliwych spadło na kartę, gdzie wypisywane kategorye przestępstw najsroższych i kar najwyższych.
Przez parę godzin siedziałem dosłownie zagrzebany w leżących przede mną papierach. Nigdy może z taką ciekawością nie czytałem powierzonéj mi sprawy. Skończywszy czytanie ostatniego arkusza, porwałem się z krzesła i mimowoli zawołałem: Dziwna rzecz! dziwna rzecz!
Młody Kaliński obwiniony był o zabicie, przez uderzenie w głowę laską o żelaznym nagłówku, jednego ze znanych powszechnie małomiasteczkowych karczemnych szulerów.
Fakt dokonanym został w małéj mieścinie, śród nocy, w wielce podejrzanym przez policyą handlu trunkami. Obwiniony odpierał dotąd oskarżenie, do niczego się nie przyznając, ale dowody winy jego były zupełne i przekonywające. Pomiędzy nim a szulerem zaszła w izbie, w któréj znajdowali się oni sam na sam, żywa i głośna sprzeczka. Właścicielka zakładu i goście jéj, bawiący się w przyległéj izbie butelką i grą w bilard, sprowadzeni hałasem w miejsce kłótni, znaleźli towarzysza swego, bez życia leżącego na ziemi. Kaliński przed wejściem ich jeszcze wybiegł na ulicę. Z rany, zadanéj zabitemu, trysnęła krew i zrosiła stół i podłogę w izbie. Na rękawie surduta obwinionego znaleziono téż plamy, które powołani ku temu experci uznali za pochodzące od krwi. Tuż przy zwłokach zabitego, znaleziono pugilaresik z wyżłobioną na skórze cyfrą Kalińskiego, uroniony przezeń zapewne w zapale sporu. Obwiniony nakoniec, pomimo uporczywego twierdzenia, że w chwili dokonanéj zbrodni nie znajdował się już na miejscu jéj dokonania, dowieść nie mógł swego alibi, a stróż nocny pod przysięgą zeznał, iż widział go wybiegającego z handlu i nieprzytomnie przebiegającego zaułek, na parę sekund zaledwie przed chwilą, w któréj w handlu podniósł się hałas, obudzony widokiem człowieka, życia pozbawionego. Cel zabójstwa zdawał się być jasnym i widocznym, i zarazem wprowadzał czyn popełniony w kategoryą przestępstw, najsrożéj przez prawo karanych. Celem tym musiała być chęć odebrania szulerowi kilkunastu rubli, które widziano u niego na kwadrans przed zaszłym wypadkiem, a przy zwłokach nie znaleziono. Takąż ilość pieniędzy rewizya, następnego ranka dokonana, znalazła w kieszeni ubrania obwinionego. Obwiniony utrzymywał, że pieniądze te posiadł w zamian złotego medalionu, przed dwoma dniami sprzedanego przezeń niejakiéj wdowie Dzięcierskiéj. Otrzymawszy od władzy stosowne zapytanie, Dzięcierska urzędownie oświadczyła, iż medalionu, ani żadnego innego cennego przedmiotu, od obwinionego nie nabywała, i dlaczego-by w obecnym wypadku powoływał się on na nią, wcale nie pojmuje. Innego źródła pochodzenia będących w mowie pieniędzy obwiniony wskazać nie mógł, czy nie chciał, uporczywie trwając przy historyi o medalionie, która, wobec zaparcia się mniemanéj nabywczyni, przybierała pozór kłamstwa i wykrętu. Cokolwiekbądź, głęboko zanotowałem sobie w pamięci owo zeznanie Kalińskiego, które kłamliwém na pozór tylko być mogło, i długo zastanawiałem się nad przeczącém oświadczeniem owéj Dzięcierskiéj, wydającéj mi się w całym toku sprawy osobą wielce podejrzanéj uczciwości, i niezupełnie na wiarę zasługującą.
Tak w głównych zarysach swych przedstawiała się sprawa ta, która, z powodu pochodzenia i społecznego położenia sprawcy swego, napełniła mię głębokiém zdumieniem. Samo już znajdowanie się członka rodziny Kalińskich w miejscu, zostającém na indexie policyi, było nieco dziwném; młodzi panowie bowiem, z téj sfery towarzyskiéj pochodzący, do jakiéj należał nowy mój klient, jeżeli błądzą, nieraz i srodze nawet, zwykli są przecież błędy swe okrywać pozorami przyzwoitości, nakazanemi im nietylko przez pewną dumę, łączącą się z ich pochodzeniem, ale przez samo już poczucie dobrego smaku, zaczerpnięte ze wszystkiego, co otacza ich od kolebki. Zabawy ich bywają bardzo często występne, ale bardzo rzadko brudne. Obyczajami swemi każą oni salony, ale obecnością swą zaszczycać nie lubią ulicy.
Przypuszczając jednak pewne wyjątkowe okoliczności, mogłem jeszcze jako tako wytłómaczyć sobie to zstąpienie wysoko urodzonego szlachcica w otchłań, na któréj dnie szumią brudne uciechy mętów i wyrzutków społeczeństwa; ale jakież wytłómaczenie znaleźć mógł fakt dokonania zabójstwa przez syna bogatych rodziców na nędzarzu, żyjącym z oszustwa, w celu odebrania od niego nędznych kilkunastu rubli? A jednak, pomimo uporczywego zapierania się obwinionego, fakt jasny był, jak dzień; wątpić o prawdziwości winy nie mogłem, pozostawało mi tylko widziéć się osobiście z występnym i z własnych ust jego, z dziejów tak krótkiego, a tak już, niestety, steranego jego życia, zaczerpnąć szczegóły, wyjaśniające to, co dla mnie samego niezrozumiałém pozostawało, a zarazem mogące mi dostarczyć poglądów na sprawę, z których wyradzają się okoliczności, winę umniejszające i karę za nią łagodzące. Czułem, że okoliczności takie istniéć musiały w niemałéj liczbie; niepodobna było bowiem tak brzydkiéj zbrodni przypisać samym tylko złym skłonnościom, samemu zepsuciu charakteru dziewiętnastoletniego młodzieńca. Była-by to w podobnym razie jakaś potworność moralna, wiarę zaś w częste istnienie potworności moralnych pomiędzy ludźmi osłabiły we mnie znacznie doświadczenia i studya, z zawodem mym połączone. Potworności istnieją bezsprzecznie, ale rzadko bardzo matką ich bywa sama przyroda; są one najczęściéj skutkiem przyczyn, leżących głęboko w przeszłości człowieka, zwolna i stopniowo pętających umysł jego, w obłęd wprawiających sumienie. Każde prawie zło znajduje wytłomaczenie swe i źródło w czémś, co je poprzedziło, a co także było złém. Jak z niezdrowego gruntu wyrastają karłowate i chore rośliny, tak chore i kalekie duchy ludzkie powstają śród nizkich i niezdrowych trzęsawisk moralnych. Ależ znowu, sądząc według prawdopodobieństwa wszelkiego, grunt, na jakim wzrósł i rozwinął się duch młodego Kalińskiego, nie musiał karmić go trującemi sokami. W téj téż sprzeczności drzewa z owocem i gruntu z rośliną leżało główne psychiczne zagadnienie sprawy, zagadnienie, które zajmowało całą myśl moję przez całą dobę, a w połowie mrocznego dnia jesiennego przywiodło mnie ku bramie miejscowego więzienia.
Nie piérwszy to raz przestępowałem próg posępnéj budowy, dokoła opasanéj wysokim murem. Ciężkie, wielkie, w żelazne rygle i sztaby zaopatrzone drzwi, wprowadzały tam wchodzącego do ciemnéj sklepionéj bramy, za którą znajdował się wązki, długi, brukowany dziedziniec, z czterech stron otoczony kamiennemi gmachami, o trzech rzędach małych, okratowanych okienek. Miejsce to podobném było do olbrzymiéj studni, na któréj dnie stojący człowiek spostrzegać mógł w górze wązki pas nieba i długie szeregi sterczących nad dachami popielatych kominów. Naprzeciw bramy wchodowéj znajdowała się inna, mniejsza tylko i niższa brama, a za nią widać było w oddali małe kwadratowe podwórko, tak już ścieśnione murami, że w najjaśniejszy dzień pogrążone zostawało w głębokim zmroku. Dokoła drugiego tego podwórka były cele, w których zamykano więźniów, wyrokami sądowemi skazanych już na najcięższe kary. Oznajmiłem dozorcy więzienia, że przyszedłem dla widzenia się z Romanem Kalińskim.
– W téj chwili jest on nieobecnym – odpowiedział dozorca – wypadła mu dziś koléj przynoszenia obiadu dla więźniów. Ponieważ jednak kuchnia znajduje się tuż obok w zaułku, sądzę, że wnet wróci. Zechce pan może tymczasem wejść do parlatoryum?
Wolałem zatrzymać się w bramie, chociaż bowiem powietrze i tu było zduszone i cuchnące, łatwiéj jednak mogłem oddychać, niż w wilgotném, ciemném i zakurzoném parlatoryum. Przytém na dziedzińcu znajdowali się właśnie w téj chwili oczekujący na codzienną żywność więźniowie. Powiodłem spójrzeniem po tych chmurnych, lub cynicznych, znędzniałych, lub grubych i gęsto splątanemi włosami zarosłych twarzach, i zamyśliłem się tak głęboko, żem nie słyszał, jak otworzyły się za mną drzwi więzienia.
– Oto więzień, z którym pan życzy sobie mówić – rzekł dozorca.
Oparłem się plecami o ścianę bramy, aby nie zawadzać idącym, i spójrzałem ku drzwiom. Zamykano je właśnie za kilku żołnierzami, którzy szli, uzbrojeni w strzelby i sterczące bagnety. Kilku innych, również uzbrojonych, postępowało przodem, pośrodku szli ludzie w szarych więziennych siermięgach, dźwigając na ramionach długie i grube drągi, z zawieszonemi na nich wielkiemi statkami, pełnemi dymiącéj się strawy. Z łatwością domyśliłem się, który z ludzi tych był Kalińskim. Najmłodszy ze wszystkich, miał on téż twarz najbielszą, rysy najdelikatniejsze i najwysmuklejsze kształty ciała.
U wejścia z bramy na dziedziniec, towarzysz młodego więźnia, niosący drugi koniec dźwiganego przezeń drąga, ze zmęczenia, lub może leniwstwa, ugiął zbytecznie w dół ramię i zwolnił kroku.
– Hej, przyjacielu! – nie odwracając głowy zawołał Kaliński – wyprostuj-no się i żywo na przód! Nie mogę cię przecie wziąć na moje plecy!
Głos, jakim słowa te wymówione zostały, świeży był i donośny. Dźwięk jego, nieledwie srebrzysty, brzmiał na-pół rozkazująco, na-pół swawolnie i pieszczotliwie. Stary brodacz, który przed tém zginał się prawie we dwoje i zaczynał z ciężkością powłóczyć nogami, wyprostował się szybko i począł iść pewnym, równym krokiem.
Pośrodku dziedzińca więźniowie zatrzymali się i spuścili ciężary swe z ramion na ziemię, żołnierze ustąpili na bok, a ludność więzienna, z glinianemi miskami i drewnianemi łyżkami, pogarnęła się do dymiących kotłów.
– Zawołam teraz Kalińskiego – rzekł do mnie dozorca.
Chciał postąpić na przód, ale zatrzymałem go.
– Niech zje wprzódy obiad – rzekłem – mogę zaczekać.
W rzeczy saméj chciałem z uboczy i niespostrzeżony przypatrzyć się młodemu więźniowi; gwarna przytém i tłumna scena, odbywająca się na dziedzińcu więziennym, wzbudziła we mnie zajęcie i chęć czynienia spostrzeżeń. Dozorca, który znał mnie oddawna i szanował charakter, w jakim przybywałem w to miejsce, nie sprzeciwiał się memu żądaniu. Usiedliśmy obaj na drewnianéj ławie, w głębi bramy umieszczonéj, a przeznaczonéj na miejsce spoczynku dla żołnierzy, posterunek odbywających. Wkoło stojących pośrodku dziedzińca kotłów zapanował ścisk wielki, rozległy się grube żarty i śmiechy, połączone z krzykami złości. Ustawieni pod ścianami budowy żołnierze uważnemi oczyma ścigali poruszenia grubego tego i hałaśliwego tłumu, nie wdając się jeszcze w sprawy jego, ale widocznie gotowi do postąpienia na przód i przywrócenia porządku, jeśli-by zaszła tego potrzeba. Tymczasem mężczyźni, o twarzach obrosłych splątanym włosem, lub żółtych, ciemnych i kościstych, kobiety w pstréj i brudnéj odzieży, z nabrzękłemi policzkami i głowami owiniętemi w brudne szmaty, cisnęli się do upragnionego snadź pożywienia, pochylali, tłoczyli jedni drugich, wydawali z piersi rubaszne śmiechy, lub złorzeczenia, topiące się w głuchém, tłumioném warczeniu. Miski przecież w rękach więźniów pozostały puste; wśród natłoku i kłótni, wszyscy przeszkadzali sobie wzajem w czerpaniu strawy. Trwało tak parę minut. Nagle po-nad bezładnym gwarem grubych, ochrypłych, lub piskliwych głosów rozległ się ten sam głos donośny, srebrzysty, na-pół rozkazujący, na-pół żartobliwy, który przed tém nieco w bramie więziennéj rozkazywał leniwemu więźniowi wyprostować się i iść na przód. Młody Kaliński przecisnął się przez tłum, stanął tuż obok kotłów i podniósł wysoko rękę.
– Halt! – zawołał – szykujcie się bracia, a żywo! raz, dwa, trzy! w szeregi! na około kotłów, jeden za drugim! tak! Ty, brodaty Grzegorzu! po co się tak ciśniesz! a ty, Magdaleno, usuń się, bo cię tu zduszą! Héj, stójcie teraz wszyscy i ani mi się ruszyć, póki nie zawołam! Jerzy! ty zaczynaj! Pełną już miskę masz? dobrze! a teraz wy, Grzegorzu! Wasylu, Magdaleno! Justyno! Możecie przystępować we dwóch, we trzech, ale po kolei! grzecznie i porządnie!
Patrzałem i słuchałem ze zdziwieniem. Głos i giesta młodego człowieka magiczny wpływ wywierały na tłum ten gruby i niesforny. Ludzie ci, z posępną lub bezmyślną, cyniczną lub zrozpaczoną powierzchownością, słuchali go, jak dzieci, według rozkazu jego szykowali się w szeregi, przystępowali do kotłów i czerpali z nich strawę, nie prędzéj, aż każdego z nich zawołał po imieniu. On zaś, znając widocznie nietylko imiona, ale i usposobienia, brzmienie głosu swego do tych ostatnich stosował. Niektóre z imion więźniów wymawiał łagodnie i przyjacielsko, inne z rubaszną żartobliwością, inne nakoniec surowo i twardo. Fizyognomia jego takim-że samym, jak głos, ulegała zmianom. Po ustach jego przebiegał uśmiech, to żartobliwy i niemal swawolny, to życzliwy i jakby litośny; ale były także chwile, w których cienko zarysowane brwi młodego więźnia zsuwały się gniewnie i nakazująco, a oczy jego, wlepione w twarz chcącego opierać się towarzysza, nabierały połysków stali, wyrazu uporczywéj i pewnéj siebie siły.
Kiedy wszystkie miski napełnione już zostały, Kaliński podniósł znowu rękę.
– Teraz – zawołał – siadać! jedni za drugimi! naokoło kotłów! tak!
Usiedli w dwa rzędy, każdy ze swoją miską i łyżką, tworząc tym sposobem wielkie, ściśle zwarte koło. Kaliński został przez chwilę w stojącéj postawie; próżna jeszcze misa stała u stóp jego na kamieniu, on zaś skrzyżował ręce na piersi i powolne spójrzenie toczył po głowach siedzących na ziemi ludzi. Teraz dopiéro, gdy stał tak milczący i sam jeden, po raz piérwszy ogarnąć mogłem wzrokiem w zupełności postać jego i twarz. Wzrost jego był więcéj niż średni, kształty ciała, delikatne i doskonale harmonijne, objawiały przecież niepospolitą fizyczną siłę i sprężystość. Pierś miał szeroką, ramiona dobrze rozwinięte, rękę białą i bardzo kształtną, ale muskularną i dość dużą. Wprzódy już, gdy zdjął szarą sukienną czapkę, w jakiéj był wszedł z ulicy do więzienia, bujne i długie pierścienie włosów kasztanowatego koloru osypały mu białe, pięknie zarysowane czoło, i w obfitych zwojach opadły na gibką i delikatną, z za grubéj siermięgi wydobywającą się, szyję. Oczy jego, w podłużnéj osadzone oprawie, ciemno szaremi źrenicami, niby odłamami błyszczącéj stali, świeciły z pod wydętéj znacznie nad niemi, wązką i ciemną linią brwi zarysowanéj kości czołowéj; na ściągłych zaś policzkach z-za żółtéj bladości znamionującéj dość już długi pobyt w więzieniu, przemocą jakby przebijał się rumieniec młodości, a cienką wargę, porastał ciemny, gęsty puch, zaledwie wykluwającego się wąsa. Pomiędzy grubemi, bez kształtu postaciami, jakie go otaczały, na tle brudnego dziedzińca i posępnych otaczających go murów, piękny chłopak ten wyglądał, jak promień słońca wśród głębokich ciemności, lub młody i zdrowy dębczak wśród karłowatéj, kalekiéj choiny. Siermięga nawet więzienna, ten brzydki i bezforemny ubiór, nie szpeciła go bynajmniéj; – czy umiał wdziewać ją i nosić inaczéj, niż inni, czy kształty ciała jego były tak doskonale piękne, że żadna odzież zeszpecić ich nie mogła, ale, patrząc na niego, można-by rzec, iż kawał ten szarego, grubego sukna, włożył on na siebie przez żart, lub swawolę chłopięcą i, tak ubrany, przyszedł w to miejsce strachu i utrapień na chwilę tylko, aby potém udać się znowu tam, kędy, pod dachem bogatego szlacheckiego dworu, stała niegdyś kolebka jego, kędy były te wykwinty dostatku, te pieszczoty losu, z pośród których wyniósł on swą gibką, smukłą, zdrową postać, białość swego czoła, cienkość warg młodzieńczych, delikatność ręki, utworzoną miękkiém próżnowaniem młodych pokoleń.
– No, – rzekł po chwili młody więzień, – teraz na mnie koléj.
Przykląkł przed kotłem i, ujmując swą misę, dodał:
– Myśleliście może, iż nie byłem głodny i tak sobie, dla przyjemności, czekałem, aż przyjdziecie do porządku! Bądźcie pewni, że jeść mi się chce jeszcze lepiéj, niż wam, ale cierpiéć nie mogę wrzasków waszych i kłótni… Co za ochota sprowadzać sobie na kark panów strażników i dozorców? czy nie lepiéj samych siebie pilnować? prawda?
– Prawda! – odezwało się kilka głosów, a jeden z nich ciągnął daléj:
– Już-to nie dziwota, że ty, Kaliński, nie lubisz, kiedy ludzie kłócą się i biją… U rodziców twoich było, jak u Pana Boga za piecem, co?
Zjadliwe szyderstwo brzmiało w chrypliwym głosie, i malowało się w cynicznéj fizyognomii więźnia, który wymówił te wyrazy.
– To prawda! – pochwycił inny więzień, brodaty i barczysty, – paniczyk z niego!
– A jednak dostał się tu jakoś pomiędzy nas!
– I chlipie z nami czerwony krupnik!
– I pomaga nam zamiatać turmę!
– A mama i tata nie przychodzą z wizytą!
– Cha, cha, cha!
Słowom tym tłumnie towarzyszył chór grubych, urągających głosów.
Widziałem, jak po czole Kalińskiego przemknął ciemny, szybki rumieniec, oczy jego zagorzały, jak żużle, zwierzchnia warga drgnęła. Był to jednak błyskawiczny, przelotny moment, po którym na twarz jego wrócił uprzedni wyraz, łączący w sobie stanowczość i energią z łagodnością i żartobliwością. Położył łyżkę, którą wprzódy kilka razy podniósł do ust i, tocząc spojrzeniem dokoła, wstrząsał powoli głową.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
На этой странице вы можете прочитать онлайн книгу «Z opowiadań prawnika», автора Eliza Orzeszkowa. Данная книга относится к жанрам: «Зарубежная классика», «Зарубежная старинная литература».. Книга «Z opowiadań prawnika» была издана в 2020 году. Приятного чтения!
О проекте
О подписке