Na przednocku Walery Kiepas ujął ze czcią darowany mu przez córkę sędziego niedogodnie cienki ołówek i na kawałku szarego, spod zjedzonej przed chwilą kiełbasy, papieru nakreślił przy pijanym blasku powiewającego płomieniem łuczywa imię własne i nazwisko: Walery Kiepas.
Całość kreślił powoli i mozolnie, a każdą z osobna literę z nieobliczalną i niepochwytną dla siebie samego szybkością, jakby się bał, że mu się wymknie spod ołówka, zanim ją do papieru stępionym nieco ostrzem raz na zawsze przygwoździć zdąży.
Czuł bowiem, że o ile całość nagromadza się stopniowo i mitrężnie, o tyle litery poszczególne, gmatwając się skocznie i w oczach, i w pamięci, albo przychodzą od razu, albo nigdy.
Musiał ich tedy i dopilnować, i odpowiednio zaczaić się na nie, i wreszcie w chwili stosownej przyłapać.
Córka sędziego, szkoły w mieście świeżo ukończywszy, wróciła na stały pobyt do ojcowskiego domu i pewnego razu, podczas przechadzki zoczywszy1 z dala nie znanego jej jeszcze Kiepasa, oceniła go na oko jako pole szerokie dla swobodnego rozwoju jej zamiarów społecznych.
– Niech się zabierze do roboty! – rzekła dość surowo, ze szlachetnym oburzeniem w głosie i w ruchu zniecierpliwionych widokiem nieuka ramion. – Nic mu to nie zaszkodzi.
I rzeczywiście – nic to Kiepasowi nie zaszkodziło. Sam nie wiedząc, jak i kiedy, posiadł mimo woli sztukę pisania i czytania i w nagrodę za pilność oraz pojętność otrzymał od córki sędziego długi i bardzo cienki ołówek, który w duszy kilkakroć do byliny2 w polu przyrównywał, a który co dzień na samym dnie jedynego kufra ukrywał, tak że co dzień dla wydobycia ołówka cały kufer musiał starannie przetrzebić3.
Nakreśliwszy swe imię i nazwisko, odczytał głośno: Walery Kiepas, zdziwił się, jak to on sam na tym papierze wygląda, i wyszedł z chałupy.
Chciał pogodę na jutro w niebiosach wyczytać.
Niebiosy pogodne były tak, że gwiazdy wyosobniały się w nich i każda z kolei po swojemu śpieszyła się oczom ukazać.
Kiepas spode łba spojrzał na chałupę sąsiednią, w której mieszkał Tomasz Gryz, człek uparty i nieużyty.
Z chałupy Gryza przeniósł wzrok na jedyną we wsi latarnię, która naprzeciw jego własnej chaty sterczała i sztucznym światłem zmierzchłe liście brzozy pobliskiej odbarwiała na zielono, złoty im odcień i blaszany pozór nadając. Widno było w przejrzystym wnętrzu tej brzozy, niby w ołtarzu bocznym, gdy pierwsze świece skróconym płomykiem jarzyć się poczynają.
Córka sędziego, zamiarami społecznymi niestrudzenie powodowana, zmusiła ojca do ufundowania i zatkwienia owej latarni w tym właśnie, bezludnym nieco miejscu, w pobliżu chaty Kiepasa, może pragnąc bezwiednie uczcić w ten sposób pamięć pierwszego swego zwycięstwa społecznego nad ciemną duszą chłopa.
Kiepas nieraz chełpliwie doskwierał Gryzowi tą właśnie latarnią, jak gdyby jego wyłącznym stała się nabytkiem, a i Gryz, choć niechętnie, uważał ją, zda się, za nieodrodną własność Kiepasa.
Zresztą i chłopi we wsi nazywali ją zazwyczaj latarnią Kiepasową i chcąc określić miejsce, mówili: „Wedle latarni Kiepasowej” – albo: „Na prawo od latarni Kiepasowej”.
Nie mając innego, taki z niej dla siebie zrobili użytek.
Kiepas nie bez przyczyny ową latarnią oczy Gryzowi kłuł, chciał bowiem przed miesiącem jeszcze jedynaczkę Gryza poślubić, ale ten ostatni odmówił stanowczo i wyprawił córkę do miasta na wyrobek.
– Czemuś mi córkę sprzed nosa, jak te śmiecie zbyteczne, uprzątnął? – pytał Kiepas i nos pocierał.
– Bo chciałem – odpowiadał uparcie Gryz.
– A czemuś mi jej nie oddał, zamiast do miasta, jak owcę głupią na kołowaciznę, gnać? – mówił Kiepas z wyrzutem w głosie i krzywiąc gębę, przedrzeźniał w ten sposób nie samego Gryza, jeno duszę jego, która w oczach Kiepasa tak mniej więcej w tej chwili wyglądała.
– Bo nie chciałem – odpowiadał Gryz krótko i beznadziejnie.
Wczoraj właśnie Kiepas Gryza na jarmarku spotkał. Gryz głaskał po grzbiecie kupionego przed chwilą kozła. Gryz był zadumany, a kozioł czarny.
– Kozła kupiłeś? – spytał Kiepas, uśmiechając się pogardliwie, bo ilekroć Gryza zaoczył, tylekroć już zawczasu pogardliwym się stawał.
– Kupiłem – odmruknął Gryz.
– Ileś dał? – zagabnął go ciekawie Kiepas.
Gryz powiedział, ile dał.
Kiepas, zawczasu śmiech nagromadzając, wybuchnął nagle tak, aby Gryz zgodnie z rachubą śmiechu głupcem się poczuł.
Nie zawiodła go ta rachuba.
Gryz śmiechu posłuchał uważnie i głupcem się poczuł.
– Kupiłem – powtórzył – ale chętnie bym odsprzedał, bo mi już niepotrzebny.
– Mnie odprzedaj! – zawołał Kiepas i okiem mrugnął.
Gryz spojrzał w to oko i na wszelki wypadek odpowiedź, milcząc, odroczył.
– Pożałowałeś mi córki, więc kozła przynajmniej nie poskąp! – napraszał się Kiepas i kozła nogą w brzuch łagodnie uderzył.
Kozioł ożywił się i spojrzał w przeciwną stronę.
– Nie odprzedam! – postanowił nagle Gryz.
– Czemu? – spytał Kiepas, żal udając.
– Bo nie chcę – odparł Gryz.
– A przecież sam przed chwilą chciałeś – przypomniał mu Kiepas i kozła palcem, niby świadka, wytknął.
– Przed chwilą chciałem, a teraz nie chcę! – odpowiedział Gryz.
– Już mi się zdawało, że do domu z kozłem wrócę – rzekł Kiepas. – A teraz sam nie wiem, jak to będzie. No więc jakże? Wrócę do domu z kozłem czy nie wrócę?
Gryz zamiast odpowiedzieć, z kozłem w milczeniu do domu ruszył.
Wszystko to Kiepas pogardliwie sobie przypomniał, na chałupę Gryza spode łba poglądając.
Chałupa we mroku białymi ścianami majaczyła ruchliwie, jakby płócienne były i fałdowały się nieznacznie. A czasem znikała z oczu doszczętnie, aby znów się w całości odbudować i wynurzyć z głębiny sadu, który w pobok niej gęstym zadrzewieniem na tle nieba ciemniał gałęziście – i już to niebu, już to chałupie bliższy się na przemian wydawał.
Od sadu i od chałupy cisza wiała swoista, płotem chruścianym od reszty milczenia nocnego wygrodzona, tak że ją z dala mogłeś wyróżnić i wysłuchać z osobna.
W chwili właśnie, gdy Kiepas najzłośliwszym źdźbłem zmrużonej źrenicy chałupę badał, drzwi jej rozwarły się nagle, wyskrzypując ciepło mrocznego wnętrza na świat, po nocy chłodniejący.
Sam Gryz wyszedł z chałupy i przystanął tuż, w pobliżu.
Dziwnie on jakoś przystanął! – pomyślał baczny Kiepas. – Nie po swojemu i nie po zwyczajnemu, jakby udawał tylko, że przystanął, aby oczy ludzkie otumanić…
Gryz tymczasem ruszył z miejsca i skierował się ku latarni.
Latarnia rzucała na ziemię okręg złotawy i targała nim nieustannie na strony, jakby go z kurzu chciała otrząsnąć.
Murawa w tym okręgu zieleniała po dziennemu, a jedyny i samotny rumianek zdawał się olbrzymieć niepomiernie dzięki wybujałemu cieniowi, który odeń po murawie dłużył się bez końca, jakby to czynił z myślą o innej, nie znanej nikomu, a zgoła niebotycznej roślinie.
Gryz szedł ku latarni krokiem powolnym i na pozór niedbałym.
I chód ma jakiś odmienny! – miarkował podejrzliwie Kiepas. – Nigdy on tak nie chodził i nigdy tak nogami nie przebiera. Licho go wie, co za nogi ma teraz pod sobą. Może własne, a może nie własne. Wszystkiego się po nim spodziewać można, bo człek ponury i niewiadomy… Najczęściej milczy, a kto wie, co by powiedział, gdyby milczeć przestał. Pewno by coś takiego powiedział, że włosy na głowie dęba by stanęły.
Kiepas przeżegnał się zapobiegliwie i wzroku natężył.
Gryz szedł wciąż w tym samym kierunku i zbliżył się właśnie do latarni.
Ale, zaledwo w jej okręgu złotawym stanął, Kiepas za głowę się oburącz chwycił.
Ni mniej, ni więcej, jeno Gryz bez żadnej widomej przyczyny znikł z jego oczu. Ani znaku, ani śladu po sobie z rozmysłu pewno nie zostawił. A ma miejscu Gryza zjawił się kozioł czarny, jako zastępca nagły a nieprzewidziany.
Takie to on zajęcie dla siebie po nocy obmyślił! – zawołał w duchu Kiepas, do cna zgorszony. – Nie dość mu tego, że Gryzem jest na utrapienie własne i cudze! Chce mu się jeszcze od czasu do czasu dla rozrywki piekielnej w kozła się przerzucać!… Udawał przede mną, że kozła na jarmarku nabył, a pewno go z rąk czartowskich dla niegodnego użytku otrzymał… A może to nawet i nie kozioł był, jeno on sam w dwóch zarówno nikczemnych osobach!… Dobrze się stało, żem kozła nie odkupił. Niech no ja teraz popatrzę, co ten kozioł pod latarnią uczyni!
Kozioł postał pod latarnią chwilę małą, równą tej, którą Gryz przedtem koło chałupy stojąco spędził, i opuszczając niespodzianie latarnię, ku chałupie Gryza się skierował.
Szedł krokiem powolnym i na pozór niedbałym, nieochajnie4 kręcąc zadem i powłócząc długą szerścią5, niby spódnicą postrzępioną.
Ledwo dotarł do chałupy, Kiepas od nadmiaru zwichniętego na umyśle zdziwienia rękami w powietrzu, jak wiatrak, bezładnie zatrzepotał. Kozioł znikł z jego oczu, niby starannie z oblicza ziemi zdmuchnięty, a na jego miejscu Gryz zjawił się pilnie – tym razem jako odmianek kozła.
Postał chwilę małą, odpowiadającą ściśle owej, którą kozioł przedtem koło latarni zwlókł, i machnąwszy dłonią, wszedł do chałupy i drzwi za sobą zatrzasnął.
Jakiś ty mądry! – pomyślał Kiepas z radością złowieszczą w duszy. – Córkę rodzoną do miasta z chałupy wygnałeś, aby ci tylko w twych wybrykach czartowskich nie przeszkadzała! Wiem teraz przynajmniej, z kim mam do czynienia! Nie wiem tylko, kto w twej chałupie główną i odpowiedzialną jest osobą. Czy ty, czy kozioł, czy oboje razem? Kto z was gospodarzy, a kto komu usługuje? Myślisz, że ci bezkarnie ujdzie twoja nocna w dwie osoby przechadzka i że nikt jej nie widział? Ciekawym, jak mi w oczy spojrzysz, gdy zapytam o to, co się na oczach moich stało!
I Kiepas krokiem zwycięskim zbliżył się do chałupy Gryza.
W chacie ciemność panowała i cisza.
Jeno w głębinie sadu mocował się ze sobą ledwo pochwytny dla ucha a mozolny szmer, jakby w nim po ciemku łódź samotna do brzegu nieznanego przybijała.
Kiepas twarz do szyby przywarł i nakryciem dłoni oczy postronnego światła pozbawił, aby je z wnętrzem izby połączyć.
Ciemno było w izbie i nic wypatrzeć nie mógł, prócz bielejącej naprzeciwko ściany.
Udaje, że śpi! – pomyślał Kiepas. – Ledwo do chałupy powrócił, a już by właśnie zasnąć zdążył. Chce mi snem oczy spylić! Nie dam się!
I Kiepas pięścią w szybę uderzył.
Szyba zadygotała, jak w febrze, i zadzwoniła rzęsiście.
Nikt się na to dzwonienie z izby nie odezwał.
Jeszcze udaje! – pomyślał Kiepas zniecierpliwiony. – Nic mu teraz nie pozostało, jak tylko udawać i udawać… Niech mu przynajmniej to udawanie wedle sił utrudnię.
I znowu pięścią w szybę głośniej uderzył.
Jednocześnie niemal z powtórnym uderzeniem na szybie od wewnątrz zarysowała się bezkształtnie spłaszczona twarz Gryza, lgnąca do szyby jak zakalec.
Twarz zresztą nic nie rzekła, zadawalniając6 się najzupełniej swym ścisłym do szyby przylgnięciem. Kiepas z uciechą stwierdził w tej twarzy pytający wyraz kłopotliwej trwogi, lecz pomyślał, że lepiej po nocy sprawy drażliwej nie wszczynać i odroczyć do jutra odpowiedź na pytanie, które w tej twarzy, z nosem u samej szyby na bok przetrąconym, wyczytał.
– Jutro ci powiem, co dziś miałem do powiedzenia! – zawołał i dał znak ręką, że rozmowa poniekąd skończona.
Twarz z oburzeniem odkleiła się od okna i ze złością znikła w ciemnościach.
Domyśla się, że wiem wszystko! – rzekł w duchu Kiepas i powrócił do swej chałupy.
Nazajutrz, skoro świt, czatował już na Gryza, stojąc wytrwale w pobliżu jego sadu.
Gryz wkrótce wyszedł i spojrzał na szybę swego okna, jakby chciał sprawdzić, czy tkwi na miejscu. Kiepas też na szybę spojrzał.
– Czegoś chciał? – spytał Gryz mrukliwie.
– Niby to nie wiesz, czego chciałem? – odparł Kiepas, pomrugując okiem na Gryza.
Gryz nic nie odpowiedział, dając do poznania, że na słowa z gęby Kiepasowej czeka od niechcenia.
– Powiedz: wiesz czy nie wiesz? – spytał z mocą Kiepas i dłoń tak podniósł, jakby zamierzał nią targu dobić.
– Nie łechtaj mię słowami po próżnicy, jeno gadaj wprost – odpowiedział Gryz i wąsa wargami, jak siana ze żłoba, poczerpnąwszy, przymiął go dość mocno, zanim znów na swobodę wypuścił.
– Co ty po nocy wyprawiasz? Hę? – spytał Kiepas i głową mu na szyi rozwahanej pogroził.
– Patrzę przez okno, kto mi szyby pięścią wygrzmaca – odrzekł Gryz i pięść Kiepasowi pokazał.
– A ja patrzę na to, jak się ty w kozła czarnego przemieniasz i zadem włochatym do gwiazd się mizdrzysz na oślep! – odparł Kiepas i splunął na łopuch, który w tej chwili pod nogami spostrzegł.
– Głupiś! – rzekł Gryz i na ten sam łopuch splunął niemal jednocześnie.
– Nie głupim, jeno oczy mam we łbie! – zaprzeczył Kiepas, obcasem łopuch oplwany dziurawiąc. – Może się zaprzesz tego, żeś po nocy z chałupy wyszedł?
– Wolno mi z chałupy wyjść – zauważył Gryz i z nieznacznym pokłonem chałupę wskazał.
– A może się zaprzesz tego, żeś wyszedłszy z chałupy, postał przy niej chwilę małą? – rzekł Kiepas i, przymarszczywszy lewego policzka, brew jednocześnie podniósł.
– I tego się nie zapieram – odparł Gryz, rozwachlarzając dłonie. – Kto z chaty wyjdzie, ten zazwyczaj koło niej chwilę małą postoi.
– A postawszy chwilę małą, nie skierowałeśże kroków do mojej latarni? – spytał Kiepas, pośpiewując uszczypliwie i wysuwając naprzód dolną szczękę.
– Tego już nie pamiętam – odpowiedział Gryz i głowę z lekka odwrócił.
– Więc może i tego nie pamiętasz, żeś dotarłszy do mojej latarni, w kozła czarnego się przedzierzgnął? – zawołał zwycięsko Kiepas i ujął się pod boki.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
На этой странице вы можете прочитать онлайн книгу «Klechdy polskie», автора Bolesław Leśmian. Данная книга относится к жанру «Зарубежная старинная литература».. Книга «Klechdy polskie» была издана в 2020 году. Приятного чтения!
О проекте
О подписке