Zajęta myślami o przyszłości pani Latter, Madzia nazajutrz i następnych dni nie zauważyła, że coś knuje się na pensji. Widziała rozdrażnienie panny Howard, słyszała szepty dam klasowych, nieraz obiło się o jej uszy słówko tej lub owej pensjonarki: „intrygant!”, „niedołęga!” – ale nie przywiązywała do tego znaczenia.
Dusza jej była przesycona niepokojem o panią Latter, o Helenkę, nawet… o pana Kazimierza, którym, według przepowiedni panny Malinowskiej, groziła ruina… Cóż więc mogło ją obchodzić, że kogoś nazywają intrygantem i niedołęgą, że cała pensja o czymś szepcze?… Alboż ona sama nie była pełna jakichś tajemniczych szeptów, nad którymi górowały dwa zdania:
„Rola pani Latter skończyła się nieodwołalnie”.
„Kobiety pracujące nie powinny mieć dzieci”.
Słowa te wydawały się Madzi okrutnymi; tym okrutniejszymi, że kochała panią Latter jak drugą matkę, a najwięcej kochała ją za to, że ma dzieci.
„Jak można – myślała sobie – z taką straszną obojętnością odmawiać praw do życia istotom malutkim i niewinnym, których dusze, być może, krążą nad nami upominając się o przyjście na świat, o chrzest i wiekuiste zbawienie?… Jak można przed nie urodzonymi zamykać wieczność tylko dlatego, ażeby nam było dobrze?…”.
Wspomnienie panny Malinowskiej, która tak spokojnie rzucała wyrok zagłady na nie urodzonych, napełniało Madzię trwogą. Zdawało jej się, że łagodna i zacięta blondynka wypowiada wojnę samemu Bogu.
„Wolałabym umrzeć aniżeli coś podobnego pomyśleć” – mówiła w duchu.
A tymczasem około niej szeptano o jakimś intrygancie i niedołędze. Lecz gdy Madzia zbliżyła się do grupy pensjonarek, dziewczynki milkły, choć w ich oczach można było wyczytać, że mówią o czymś ważnym.
Raz doleciał Madzię frazes:
– Jej panna Howard nie kazała… Ona jest tak łagodna, że może wszystko zepsuć…
Madzia machinalnie spojrzała na dowodzącą pensjonarkę, która uciekła. Lecz i te zdania odbiły się od jej uwagi jak piłka od ściany.
W następną sobotę dyżurowała Madzia w czwartej klasie, gdzie od godziny dziesiątej do jedenastej Dębicki miał wykładać botanikę. Siedziała na krześle haftując coś, pogrążona w myślach, gdyż klasa była spokojna.
Po dzwonku nauczyciel języka niemieckiego opuścił salę, a w parę minut wszedł Dębicki. Był jak zwykle zakłopotany, idąc podnosił kolana bardzo wysoko, okrążył katedrę, potknął się na stopniu, co rozśmieszyło pensjonarki, i zapisał się w dzienniku.
Potem rzekł cichym głosem:
– Panna Kolska…
– Nic nie mów!… Nie umiesz!… – zaszemrano w klasie.
Madzia spojrzała po sali. Większa część uczennic miała spuszczone głowy, lecz w ostatnich ławkach było widać rozognione twarze i błyszczące oczy.
Dębicki zamyślił się, przewracał kartki dziennika, bawił się piórem, lecz stopnia uczennicy nie zapisał.
– Panna Siewierska… – odezwał się po chwili.
– Nic nie mów!… Nieprzygotowana!… – odezwały się głosy panienek, tym razem liczniejsze i silniejsze niż poprzednio.
Dębicki podniósł się z fotelu i patrząc na rzędy pochylonych główek rzekł spokojnie:
– Moje panie, cóż to znaczy?…
– Nic nie rozumiemy… Nudne lekcje…
– Nie rozumiecie, panie, botaniki?…
– Nic, ale to nic nie rozumiemy!… – zawołał cienki głos. A po nim chór:
– Nie rozumiemy… Nie chcemy…
Dębickiemu twarz zrobiła się szarą, nos trochę posiniał. Zachwiał się, odetchnął parę razy, jakby mu zabrakło powietrza, a w jego oczach błysnęła trwoga. Lecz uspokoił się, zeszedł z katedry, stanął przed pierwszymi ławkami i pokiwawszy głową rzekł z uśmiechem:
– Dzieci!… dzieci!…
Potem opuścił salę, znowu podnosząc kolana bardzo wysoko i trzymając rękę za klapą surduta.
Kiedy cicho zamknął drzwi za sobą, Madzia na pół nieprzytomna zapytała:
– Co to jest?…
Odpowiedziało szlochanie jednej z przychodnich uczennic. Była to siostrzenica Dębickiego.
– Co to znaczy?… – powtórzyła Madzia.
W klasie panowało głębokie milczenie, a po chwili rozległ się płacz innej dziewczynki, która była w przyjaźni z siostrzenicą nauczyciela.
A potem w różnych punktach sali zaczęły płakać jeszcze inne dziewczynki i odzywać się głosy’
– To przez Bandurską!…
– Nieprawda, bo to Lange!…
– Mnie panna Howard kazała…
– Trzeba przeprosić pana profesora…
– Prosić… Przeprosić!… Niech pani prosi!…
Madzia rzuciła swój haft na ziemię i wybiegła na korytarz.
Dębicki w futrze i czapce stał na połowie schodów trzymając się poręczy i ciężko dysząc. Madzia schwyciła go za ręce i łkając zapytała:
– Co panu jest?… Dlaczego pan wychodzi?…
– Nic. Przypomniano mi, że powinienem wziąć się do spokojniejszego zajęcia – odparł ze smutnym uśmiechem.
– Ależ, panie… niech pan wróci… – błagała Madzia, coraz mocniej ściskając go za ręce. – One tak proszą… bardzo proszą!…
– Dzieci są zawsze dobre – odparł – ale ja jestem chory, i już nie mogę być nauczycielem.
W tej chwili przebiegła przez korytarz i schody mała siostrzenica Dębickiego i z płaczem rzuciwszy mu się na szyję rzekła:
– Wujciu… ja z wujciem pójdę… nie chcę tu być…
– Dobrze, dziecko. Tylko weź salopkę…
– Wezmę, wujciu… ale wujcio zaczeka na mnie… sam nie odejdzie… – szlochała dziewczynka całując jego ręce.
– Panie… – rzekła Madzia – chciałabym panu do nóg…
Potem zasłoniła twarz chustką i uciekła na górę.
W innych klasach zwrócono uwagę na szmer w korytarzu. Parę nauczycielek wyszło zapytując Madzię, co to znaczy…
– Nic… – odparła. – Dębicki zachorował…
Wybiegła i panna Howard ze swego pokoiku, niespokojna, rozgorączkowana.
– Więc już?… – spytała Madzi.
Teraz Madzia wciągnęła ją do pokoju i zamknąwszy drzwi zawołała:
– A pani jest zła kobieta!…
– Co pani mówisz?… – zapytała raczej z trwogą aniżeli z gniewem panna Howard.
– A pani co zrobiła?… Zgubiła niewinnego człowieka, chorego na serce… Niech pani zejdzie na dół… niech spojrzy, a do śmierci nie zapomni pani swego czynu… Bo komu on szkodził… komu zawadzał ten biedak?…
– Chory na serce?… – powtórzyła panna Howard. – On naprawdę chory?… Ależ ja o tym nie wiedziałam…
– Ale co on pani winien?… Komu on co winien?… Litości nie macie… nie boicie się Boga!… – mówiła Madzia zdławionym głosem.
– Więc jeżeli on naprawdę taki nieszczęśliwy, to ja mogę do niego napisać… niech wróci na pensję… Ja przecież nie wiedziałam, że on chory na serce… Ja myślałam, że to zwyczajny niedołęga… – tłomaczyła się zawstydzona panna Howard.
„Ona jest naprawdę wariatką!” – pomyślała Madzia. Otarła oczy, opuściła zgnębioną pannę Klarę i wróciła do klasy.
W kwadrans po awanturze, kiedy Dębicki ze swoją siostrzeniczką byli na ulicy, do pani Latter weszła tylnymi drzwiami jedna z dam klasowych i opowiedziała o zajściu w czwartej klasie.
Pani Latter słuchała podniecona, zarumieniona, a na pytanie damy, czy pójdzie na górę, odparła z nienaturalnym uśmiechem:
– Wszystko jedno!… Jest to wprawdzie nieporządek… ale…
Machnęła ręką i ciężko usiadła na kanapie.
Dama nie mogąc się niczego dowiedzieć wyszła zdziwiona, a w tej chwili Stanisław przyniósł pani Latter korespondencję z poczty.
Pani Latter wciąż uśmiechając się zaczęła przeglądać listy. Jeden upadł na ziemię, więc podniosła go z wysiłkiem.
– Od Mielnickiego – rzekła. – A ten z Neapolu. Od kogóż by to?
Otworzyła i przeczytała króciutki anonim napisany po francusku:
„Jesteś pani kobietą rozumną, jak głosi opinia, więc powinna byś ostrzec swoją córkę, ażeby gdy już znalazła konkurenta dla siebie, nie odciągała konkurentów innym pannom, które jej nie przeszkadzały w polowaniu na bogatego męża.
Życzliwa”.
Pani Latter zmięła list i oparłszy głowę na poręcz kanapy rzekła do siebie półgłosem, wciąż uśmiechając się:
– Ach, ta Hela… Nawet z zagranicy przychodzą na nią skargi…
W połowie marca około siódmej wieczór panna Howard powróciwszy z miasta wywołała Madzię z klasy i zaprowadziła do swego pokoju.
Panna Howard była rozgorączkowana. Drżącymi rękoma zapaliła lampę i nie zdejmując okrycia ani kapelusza rzuciła się na krzesło. Zwykle różowa jej twarz miała w tej chwili płową barwę włosów i tylko skutkiem marcowych podmuchów nos był trochę zaczerwieniony.
– Co się pani stało?… – zapytała wylękniona Madzia. – Czy może panią zaczepił kto na ulicy?
Panna Howard wzruszyła ramionami i spojrzała na Madzię z pogardą. Przede wszystkim jej nikt i nigdy nie zaczepiał, a choćby zaczepił, więc cóż?… Taka drobnostka nie zdenerwowałaby panny Howard.
Więc milczała przez pewien czas jak biegły deklamator, który chce wywołać efekt. A potem – zaczęła z wolna, niekiedy przerywając dla nabrania tchu.
– Wie pani, u kogo w tej chwili byłam i dlaczego? Jestem pewna, że nigdy pani nie zgadnie. Byłam… u Joasi…
– Pani u Joasi?… – zawołała Madzia. – I cóż ona?…
– Przyjęła mnie bardzo dobrze, zgadując, że przyszłam do niej jako przyjaciółka.
– Pani jako przyjaciółka Joasi?… Przecież…
– Chcesz pani powiedzieć, że przeze mnie straciła miejsce?… Ależ ta biedaczka prędzej czy później musiałaby stracić każde miejsce… Stan jej zdrowia…
– Ona jest chora?… Co jej?…
Panna Howard podniosła oczy do góry i mówiła dalej, nie zważając na pytania Madzi:
– Spotkałam dziś panią Fantoche, która ciągle utrzymuje stosunki z tą nieszczęśliwą ofiarą…
– Pani mówi o Joasi?… – wtrąciła Madzia.
– Właśnie i ja, gdy zapytałam panią Fantoche, skąd wraca, i usłyszałam, że od tej nieszczęśliwej, byłam zdumiona. Wtedy zacna Fantoche powiedziała parę słów, które mnie rozbroiły.
W tym miejscu panna Howard podniosła się z krzesła, zbliżyła usta do ucha Madzi i szepnęła:
– Joasia jest…
A potem zaczęła zdejmować kapelusz i okrywkę, jak osoba już nie mająca nic do powiedzenia, ponieważ wypowiedziała taką prawdę, która jest syntezą wszystkich prawd, jakie istniały, istnieją i kiedykolwiek mogą objawić się ludzkości.
– Joasia?… Co pani mówi?… – zawołała Magdalena zbudziwszy się z chwilowego osłupienia. – Przecież ona nie jest mężatką…
Z panny Howard spadła okrywka i zatrzymała się na lewym rękawie, który jeszcze nie był zdjęty. Płowowłosa dama spojrzała na Madzię bledszymi niż zwykle oczyma i odparła z lodowatym spokojem:
– Wie pani, panno Magdaleno, że powinna byś wrócić do pierwszej klasy!… Jak to, więc kobieta w wieku pani, kobieta samodzielna, może zadawać podobne pytania?… Ależ pani jesteś po prostu śmieszna.
Madzia zaczerwieniła się jak najczerwieńsza wiśnia.
– Ja przecie rozumiem…
– Pani nic nie rozumiesz! – zawołała panna Howard tupiąc nogą.
– Właśnie że rozumiem! – upierała się Madzia na pół z płaczem. – Ale przecież wiem…
– Co pani wie?…
– Wiem, że tak szkaradnego czynu nie dopuściła się sama – odpowiedziała Madzia mrugając oczyma pełnymi łez.
– Ach, o to pani chodzi?… Naturalnie, że musi być wspólnik, i właśnie o nim pogadam dziś z panią Latter.
– O kim?…
– Rzecz prosta, że o panu Kazimierzu Norskim.
Madzia spojrzała na nią z wyrazem takiej trwogi, że panna Howard zdziwiła się.
– Co to znaczy?… – rzekła.
– Na miłość boską – zawołała Madzia łamiąc ręce – niech pani tego nie robi… Pan Kazimierz?… ależ to plotki…
– Wiem to od Joasi.
– Joasia kłamie!… – odparła Madzia.
– Joasia mogłaby kłamać, ależ chyba nie kłamią nasze oczy. Pan Kazimierz bałamucił biedną dziewczynę od wakacyj…
– Bałamucił?… – szepnęła Madzia zataczając się. Blada usiadła na krześle i nie spuszczała oczu z panny Howard zdumionej i rozgniewanej.
– Rozumie się, że bałamucił, aż nareszcie skłonił ją do schadzek. Przecie chyba pamiętasz pani, kiedy Joasia wróciła na pensję o drugiej w nocy… Bohater!… Don Juan!.. – zawołała panna Klara. – Mówił jej, że jest najpiękniejsza, że dopiero ją pokochał prawdziwie, groził, że odbierze sobie życie w jej oczach… A dziś drwi z niej i ucieka. O, podły rodzie męski!… I ja nie mam rozmówić się o tej nieszczęśliwej z jego matką?
Madzia splotła ręce i opuściła głowę tak, że cień padł na jej drobną twarzyczkę. Ale panna Howard nie patrzyła na nią, tylko chodząc po pokoju mówiła:
– Jak to, więc biedna dziewczyna ma zostać sama jedna, bez opieki, bez grosza, odepchnięta przez krewnych i znajomych, w takiej chwili, kiedy najbardziej i najsłuszniej należy jej się pomoc od całego społeczeństwa?… Więc kiedy uwodziciel rzuca się w objęcia coraz nowych kochanek, ona nie ma nawet lekarza i służącej?… Kiedy on trwoni setki rubli przez miesiąc, ona nie ma talerza rosołu i szklanki herbaty?… Zdaje mi się, panno Magdaleno, że w pani nie tylko nie rozbudziła się znajomość świata, ale nawet śpi uczucie sprawiedliwości…
– A jeżeli to nieprawda?… – szepnęła Madzia.
– Co nieprawda?… Że kobiety są nieszczęśliwe, nawet pełniąc najwznioślejsze obowiązki, a mężczyźni mają przywileje nawet w zbrodni?…
– A jeżeli to nie pan Kazimierz?… – nalegała Madzia. – Niech pani sobie przypomni omyłkę co do Dębickiego. Ten człowiek nie był winien, a jednak…
– Także porównanie! – odparła panna Howard coraz prędzej chodząc po pokoju. – Dębicki jest człowiek chory, więc na wszystkich robi wrażenie niedołęgi, ale pan Norski jest znany bałamut… Przecież on mnie chciał uwieść, mnie!… I potrzeba było całej potęgi mego rozumu i charakteru, ażeby się oprzeć jego spojrzeniom, półsłówkom, uściskom ręki… „Bądź pani moją przyjaciółką… moją siostrą…” – mówił. Cha, cha!… pięknie wyglądałabym wśród zacofanego społeczeństwa.
Korzystając z przerwy Madzia w milczenia pożegnała pannę Howard i tłumiąc łzy pobiegła do sypialni za swój szafirowy parawanik.
Бесплатно
Установите приложение, чтобы читать эту книгу бесплатно
О проекте
О подписке